Latem 1980 roku Brzezińskiego obudził o trzeciej w nocy jego asystent wojskowy William Odom. Dzwonił z wiadomością, że 220 sowieckich rakiet leci w kierunku Stanów Zjednoczonych. Zbig świadom, że prezydent ma od trzech do siedmiu minut na wydanie rozkazu o kontrataku, polecił Odomowi potwierdzić tę wiadomość i upewnić się, że amerykańskie lotnictwo jest gotowe do startu, zanim obudzi prezydenta. Odom zadzwonił ponownie; tym razem informował, że Sowieci wystrzelili 2200 rakiet, czyli rozpoczęli frontalny zmasowany atak.
W lipcu 2011 roku przy stoliku w greckiej restauracji Zbig tak wspomina to wydarzenie: Nie jestem bohaterem, ale tym razem byłem spokojny. Wiedziałem, że jeśli to prawda, to za pół godziny i ja, i moi najbliżsi, i Waszyngton, i większość Ameryki przestaniemy istnieć. Chciałem być pewien, że będziemy mieć towarzystwo.
Minutę przed obudzeniem prezydenta asystent zakomunikował, że inne systemy alarmowe nie zarejestrowały żadnej aktywności sowieckiej. Brzeziński nie niepokoił nawet żony. Wrócił do łóżka.
Takie były realia zimnej wojny.
„Jeszcze za nami zatęsknicie” – powiedział Georgij Arbatow, przez lata doradca sowieckich przywódców, dobry znawca Ameryki, gdy rozpadał się ZSRR. Brzeziński nie tęskni ani za Politbiurem, ani za Układem Warszawskim, ani za sowieckimi dywizjami rozsianymi po całym świecie. Nie tęskni też za KGB, która wprawdzie oficjalnie dokończyła żywota kilka tygodni wcześniej niż ZSRR, ale której aparat ma się znakomicie. Niepokoiła go jednak fala samozadowolenia, poczucie, że, jak mówi, "możemy rozsiąść się w fotelu i napawać nowym imperialnym statusem, który zstąpił na nas 25 grudnia 1991 roku”, kiedy opuszczono czerwoną flagę na Kremlu i Związek Radziecki przeszedł do historii.
Zapraszamy do odwiedzenia profilu Lubowskiego w portalu Facebook.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz