W Izraelu krążył dowcip:
Kissinger zostaje swatem i powiada biednemu chłopu, że znalazł świetną żonę dla jego syna. „Nigdy nie wtrącam się w życie prywatne syna” – mówi chłop. „Ale dziewczyna jest córką lorda Rotszylda” – mówi Kissinger. „A, w takim razie…” – mówi chłop.
Kissinger idzie do Rotszylda i powiada, że znalazł idealnego męża dla jego córki. „Ale ona jest za młoda” – protestuje lord. „Ale chłopak jest wiceprezydentem Banku Światowego” – ripostuje Kissinger. „A, w takim razie…”.
Kissinger odwiedza więc prezydenta Banku Światowego: „Mam dla ciebie świetnego wiceprezydenta”. „Ale my nie potrzebujemy żadnego” – słyszy. „Ale to jest zięć lorda Rotszylda…”.
Itzchak Rabin powiedział kiedyś: „Kissinger miał metternichowski sposób mówienia wyłącznie półprawd. Nie kłamał. Straciłby wiarygodność. Nie mówił całej prawdy”. Simon Peres powiedział Rabinowi: „Przy całym należnym szacunku dla Kissingera, jest to najbardziej pokrętny człowiek, jakiego spotkałem”.
Hans Morgenthau, którego Kissinger nazywa swym nauczycielem i przyjacielem, czołowy wyznawca „realistycznego” podejścia do polityki zagranicznej, mówił kiedyś o stylu Kissingera: „Henry ma zdumiewający dar przeistaczania się w każdej stolicy, do której przybywa, w jej przyjaciela i promotora. Taki sposób dyplomacji początkowo działa, ale niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, gdy kraje mają dobre stosunki i rozmawiają ze sobą”.
Z siodła wielkiej polityki wysadziła Kissingera u szczytu sławy porażka prezydenta Forda w batalii z Jimmy’m Carterem. Miejsce architekta polityki zagranicznej Ameryki zajął inny naturalizowany Amerykanin, Zbigniew Brzeziński.
Media nie oparły się pokusie analogii między Kissingerem i Brzezińskim. Kolejny profesor (tym razem z Columbii) z wyraźnym akcentem (polskim) ściągnięty do Waszyngtonu, aby stworzyć globalną strategię dla nowego głównodowodzącego. Dwaj imigranci ze środka Europy. Jeden musiał stamtąd uciekać, drugi nie mógł tam wrócić. Drogę do niezwykłej kariery zaczęli w tym samym miejscu, na Harvardzie. Potem poszli innymi ścieżkami, aby trafić w to samo miejsce – do Białego Domu. I tu kończą się podobieństwa, a zaczynają różnice.
Kissinger cedzi słowa, jakby ich mozolnie szukał w zakamarkach pamięci, a potem z rozkoszą przeżuwa. Brzeziński strzela nimi jak z karabinu maszynowego, dawno załadowanego i czekającego tylko na naciśnięcie spustu. Jeden owija wszystko misternie w bawełnę, drugi wali prosto z mostu. Brzeziński chciał świat zmieniać, hamować mocarstwowe aspiracje Kremla, bo wiedział że nie mają granic. Spotykał się z dysydentami, wspierał Wolną Europę i Radio Swoboda. Kissinger chciał zaklepać panujący porządek, dogadać się z oponentem, podzielić strefy wpływów i nie zaglądać sobie nawzajem pod kołdrę. Rozmawiać tylko z tymi, co się liczą. Nie tracić czasu na słabszych. Dlatego nie znalazł go dla Aleksandra Sołżenicyna, co wypominał mu ostro Ronald Reagan.
Wielu opadła szczęka, gdy w listopadzie 2002 roku prezydent George W. Bush wybrał Kissingera na przewodniczącego niezależnej komisji Kongresu do spraw zbadania niedostatków w systemie bezpieczeństwa państwa, które umożliwiły atak terrorystyczny na Amerykę 11 września 2001. Mark Shield, znany komentator telewizyjny, napisał wówczas, że to to tak, jakby księciu Drakuli powierzyć nadzór nad bankiem krwi.
W 2002 roku Christopher Hitchens opublikował książkę pod tytułem „The Trial of Henry Kissinger” (Proces Henry Kissingera) z tezą, że Kissinger to zbrodniarz wojenny i gdyby nie to, że był szefem amerykańskiej dyplomacji i gdyby nie jego świetne koneksje, podzieliłby los Slobodana Milosevica i trafił przed trybunał w Hadze. Hitchens przypomina nie tylko Chile, Laos, Kambodżę, Wietnam, ale także krwawą inwazję Wschodniego Timoru dokonaną w 1975 roku przez Indonezję za wyraźnym przyzwoleniem Kissingera (i prezydenta Forda).
Jedno jest pewne: o duecie Nixon-Kissinger (nie tylko z racji afery Watergate) wiemy bardzo dużo. O zasługach Cartera i Zbigniewa Brzezińskiego wiemy niewiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz