sobota, 22 października 2011

Henry Kissinger a Zbigniew Brzeziński

Dwóch wybitnych polityków. Dwa różne charaktery. Dwie odmienne strategie i dwa spojrzenia na świat. Henry Kissinger i Zbigniew Brzeziński.

W Izra­elu krą­żył dow­cip:
Kis­sin­ger zostaje swa­tem i powiada bied­nemu chłopu, że zna­lazł świetną żonę dla jego syna. „Nigdy nie wtrą­cam się w życie pry­watne syna” – mówi chłop. „Ale dziew­czyna jest córką lorda Rot­szylda” – mówi Kis­sin­ger. „A, w takim razie…” – mówi chłop.
Kis­sin­ger idzie do Rot­szylda i powiada, że zna­lazł ide­al­nego męża dla jego córki. „Ale ona jest za młoda” – pro­te­stuje lord. „Ale chło­pak jest wice­pre­zy­den­tem Banku Świa­to­wego” – ripo­stuje Kis­sin­ger. „A, w takim razie…”.
Kis­sin­ger odwie­dza więc pre­zy­denta Banku Świa­to­wego: „Mam dla cie­bie świet­nego wice­pre­zy­denta”. „Ale my nie potrze­bu­jemy żadnego” – sły­szy. „Ale to jest zięć lorda Rotszylda…”.

Itz­chak Rabin powie­dział kie­dyś: „Kis­sin­ger miał met­ter­ni­chow­ski spo­sób mówie­nia wyłącz­nie pół­prawd. Nie kła­mał. Stra­ciłby wia­ry­god­ność. Nie mówił całej prawdy”. Simon Peres powie­dział Rabi­nowi: „Przy całym należ­nym sza­cunku dla Kis­sin­gera, jest to naj­bar­dziej pokrętny czło­wiek, jakiego spotkałem”.

Hans Mor­gen­thau, któ­rego Kis­sin­ger nazywa swym nauczy­cie­lem i przy­ja­cie­lem, czo­łowy wyznawca „reali­stycz­nego” podej­ścia do poli­tyki zagra­nicz­nej, mówił kie­dyś o stylu Kis­sin­gera: „Henry ma zdu­mie­wa­jący dar prze­ista­cza­nia się w każ­dej sto­licy, do któ­rej przy­bywa, w jej przy­ja­ciela i pro­mo­tora. Taki spo­sób dyplo­ma­cji począt­kowo działa, ale nie­bez­pie­czeń­stwo poja­wia się wów­czas, gdy kraje mają dobre sto­sunki i roz­ma­wiają ze sobą”.

Z sio­dła wiel­kiej poli­tyki wysa­dziła Kis­sin­gera u szczytu sławy porażka pre­zy­denta Forda w batalii z Jimmy’m Car­te­rem. Miej­sce archi­tekta poli­tyki zagra­nicz­nej Ame­ryki zajął inny natu­ra­li­zo­wany Ame­ry­ka­nin, Zbi­gniew Brzeziński.

Media nie oparły się poku­sie ana­lo­gii mię­dzy Kis­sin­ge­rem i Brze­ziń­skim. Kolejny pro­fe­sor (tym razem z Colum­bii) z wyraź­nym akcen­tem (pol­skim) ścią­gnięty do Waszyng­tonu, aby stwo­rzyć glo­balną stra­te­gię dla nowego głów­no­do­wo­dzą­cego. Dwaj imi­granci ze środka Europy. Jeden musiał stam­tąd ucie­kać, drugi nie mógł tam wró­cić. Drogę do nie­zwy­kłej kariery zaczęli w tym samym miej­scu, na Harvar­dzie. Potem poszli innymi ścież­kami, aby tra­fić w to samo miej­sce – do Bia­łego Domu. I tu koń­czą się podo­bień­stwa, a zaczy­nają różnice.

Kis­sin­ger cedzi słowa, jakby ich mozol­nie szu­kał w zaka­mar­kach pamięci, a potem z roz­ko­szą prze­żuwa. Brze­ziń­ski strzela nimi jak z kara­binu maszy­no­wego, dawno zała­do­wa­nego i cze­ka­ją­cego tylko na naci­śnię­cie spu­stu. Jeden owija wszystko mister­nie w bawełnę, drugi wali pro­sto z mostu. Brze­ziń­ski chciał świat zmie­niać, hamo­wać mocar­stwowe aspi­ra­cje Kremla, bo wie­dział że nie mają gra­nic. Spo­ty­kał się z dysy­den­tami, wspie­rał Wolną Europę i Radio Swo­boda. Kis­sin­ger chciał zakle­pać panu­jący porzą­dek, doga­dać się z opo­nen­tem, podzie­lić strefy wpły­wów i nie zaglą­dać sobie nawza­jem pod koł­drę. Roz­ma­wiać tylko z tymi, co się liczą. Nie tra­cić czasu na słab­szych. Dla­tego nie zna­lazł go dla Alek­san­dra Soł­że­ni­cyna, co wypo­mi­nał mu ostro Ronald Reagan.

Wielu opa­dła szczęka, gdy w listo­pa­dzie 2002 roku pre­zy­dent Geo­rge W. Bush wybrał Kis­sin­gera na prze­wod­ni­czą­cego nie­za­leż­nej komi­sji Kon­gresu do spraw zba­da­nia nie­do­stat­ków w sys­te­mie bez­pie­czeń­stwa pań­stwa, które umoż­li­wiły atak ter­ro­ry­styczny na Ame­rykę 11 wrze­śnia 2001. Mark Shield, znany komen­ta­tor tele­wi­zyjny, napi­sał wów­czas, że to to tak, jakby księ­ciu Dra­kuli powie­rzyć nad­zór nad ban­kiem krwi.

W 2002 roku Chri­sto­pher Hit­chens opu­bli­ko­wał książkę pod tytu­łem „The Trial of Henry Kis­sin­ger” (Pro­ces Henry Kis­sin­gera) z tezą, że Kis­sin­ger to zbrod­niarz wojenny i gdyby nie to, że był sze­fem ame­ry­kań­skiej dyplo­ma­cji i gdyby nie jego świetne konek­sje, podzie­liłby los Slo­bo­dana Milo­se­vica i tra­fił przed try­bu­nał w Hadze. Hit­chens przy­po­mina nie tylko Chile, Laos, Kam­bo­dżę, Wiet­nam, ale także krwawą inwa­zję Wschod­niego Timoru doko­naną w 1975 roku przez Indo­ne­zję za wyraź­nym przy­zwo­le­niem Kis­sin­gera (i pre­zy­denta Forda).

Jedno jest pewne: o duecie Nixon-Kissinger (nie tylko z racji afery Watergate) wiemy bardzo dużo. O zasługach Cartera i Zbigniewa Brzezińskiego wiemy niewiele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz