"To kapitalna książka. Nie tylko dla pasjonującej postaci, której portret przedstawia, nie tylko dla godnej podziwu, ogromnej wiedzy, którą Autor zgromadził. To portret Ameryki, Stanów Zjednoczonych, w polityce międzynarodowej ostatnich kilkudziesięciu lat. Portret realistyczny, wolny od złudzeń, ukazujący, jak było korzystne dla świata, że Ameryka miała Zbigniewa Brzezińskiego.
To nie zdarzyło się w historii Ameryki po raz pierwszy. Miałem sposobność swego czasu prześledzić karierę i działalność podobnej postaci o podobnej roli, teksańskiego filozofa, utytułowanego w Teksasie „pułkownikiem”, który wprowadził Amerykę Wilsona do polityki międzynarodowej. Edward Mandel House sterował prezydencką kampanią wyborczą kandydata „jajogłowego”, czyli profesora uniwersytetu, który nigdy nie powinien w USA osiągnąć prezydentury. Już i tak jego pozycja gubernatora świadczyła, że coś się w Ameryce zmieniało. Ale prezydent profesor Wilson? Jednakże dzięki inteligencji House’a Woodrow Wilson został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Potem House jako doradca Wilsona, zwiedziwszy Europę przed pierwszą wojnę światową i odgadłszy nieuchronność wybuchu, przekonał szefa, że Ameryka będzie musiała wziąć się za politykę międzynarodową. I prezydent Wilson został wielkim autorytetem tejże polityki międzynarodowej, podyktował wiele jej rozwiązań (włącznie z odrodzeniem Polski i Czechosłowacji) już jako przywódca wielkiego mocarstwa i zainicjował Ligę Narodów, przełomową nowość w stosunkach światowych. Ameryka następnego prezydenta nie weszła jednak do niej, bo nie rozumiała Wilsona i House’a! To nie była czysta przekora. Po prostu – Coolidge i jego ludzie nie rozumieli, o co w tym chodzi…
Nic się od tamtego czasu nie zmieniło: Ameryka z jej kultem profesjonalizmu, kompetencji i skuteczności, wzór świata w polityce rozwoju i wzrostu gospodarczego, w polityce międzynarodowej reprezentowała – i można się obawiać, reprezentuje do dziś – zupełną amatorszczyznę. Książka Andrzeja Lubowskiego ukazuje to samo, co spotkałem w czasach „pułkownika” House’a – Ameryka rozumie tylko siebie, świat inny pozostaje dla niej czymś obcym, i to nawet irytującym przez swoją obcość tudzież inny sposób myślenia, interesy i obyczaje. Ta książka uświadamia, co byłoby z wielką polityką międzynarodową, gdyby USA tego Brzezińskiego nie miały. I nie chodzi tu o społeczeństwo amerykańskie, dla którego polityka zagraniczna sprowadza się na ogół do stosunków między ich stanem a Waszyngtonem, czyli rządem federalnym, co to się go zwalcza dosłownie w każdej kampanii wyborczej. Nie, chodzi o wyobraźnię elity politycznej Stanów Zjednoczonych, i to nie tylko tej, którą rządzi nawykowy, tradycyjny izolacjonizm. Słyszy się komplementy, jak to ona wysoko się wznosi ponad amerykańską przeciętność, ale w książce Lubowskiego widać, jak bardzo jest ona właśnie amerykańska. Pomyślcie – niewiele brakowało, a byłaby zlikwidowała pod naciskiem Sowietów i ich przyjaciół „Wolną Europę”, nie uświadamiała sobie, jak potężną bronią Zachodu było wolne słowo z ust mądrego Nowaka-Jeziorańskiego i jego współpracowników, a jak może zaszkodzić głupie słowo, przykładowo to adresowane w 1956 roku do Węgrów! Nie uzmysławiała sobie, o ile tańsze jest mądre słowo od kosztującego miliardy dolarów uzbrojenia… Europejczyk Kissinger, pozujący na Talleyranda, za wszelką cenę starał się do owej amerykańskiej elity politycznej dostosować, pozostawiając ją taką, jaka jest – i tylko ten Brzeziński, zuchwały, pewny siebie, nieznośny Brzeziński, zakłócał spokój Ameryki Waszyngtonu, pełnej urazy do świata, który nie rozumie Ameryki i jej dobrej woli. Ameryka czyta Brzezińskiego, owszem, do prezydentów docierało to, co wiedział o świecie i co według niego należało czy należy zrobić. Umieli docenić tę wiedzę i bardzo często, na szczęście, robili, co trzeba. Ale nie miejmy złudzeń – oni się nie zmienili, ten błyskotliwie inteligentny, dzielny Obama jest tak samo zielony jak cała ta ich elita polityczna, gaffy Obamy w polityce zagranicznej nie biorą się ze złej woli, on nawet nie wiedział, ba, chyba nie wie, że coś wyszło nie tak.
Nie będę tu streszczał tej, jak napisałem, kapitalnej książki Lubowskiego. Przytoczę z końcowej partii kilka zdań streszczających postulaty ostatniej książki samego Brzezińskiego, które ukazują możliwą przyszłość Ameryki – gdyby spróbowała coś zrozumieć z innych tego świata.
Wiem, że to nie takie łatwe – zrozumieć. Dawne Imperium Brytyjskie (jest o nim wspaniała książka Kazimierza Dziewanowskiego „Brzemię białego człowieka”) stosowało „dyplomację kanonierek”, wysyłając okręty wojenne dla spacyfikowania słabszych, którzy bruździli polityce brytyjskiej. Nie chciało jednak angażować się w wojny o skali światowej, broniło się przed nimi, aż po samoupodlenie Chamberlaina układem monachijskim. Wcześniej to Imperium nie zrobiło nic, by zmienić świat, którego połową rządziło, na choć trochę lepszy. Mogło upowszechnić w nim choćby doświadczenie angielskich robotników, którzy oparli swój społeczny postęp na edukacji, ulgach państwowych dla czytelnictwa, na angielskim samorządzie, ubezpieczeniach wzajemnych, kasach oszczędności, współudziale pracowników we własności i różnych innych umiejętnościach, z ideałami polegania na sobie i zaradności, lansowanymi przez Samuela Smiles’a w jego „Self-help” (wznawianej w nieskończoność przez całą drugą połowę XIX wieku). Nie reklamowało się Imperium tym, że do zwycięstwa w pierwszej wojnie światowej poprowadził Anglię nie żaden syn lorda czy baroneta, ani uczony z Oxfordu, lecz syn walijskiego robotnika, samouk, niejaki David Lloyd George.
Ameryka taką samą „dyplomacją kanonierek” radziła sobie z Ameryką Łacińską. Do pierwszej wojny światowej wciągnął ją na dobrą sprawę John Pierpont Morgan, organizując pomoc dla Anglii. Do drugiej wojny włączyli Amerykę Japończycy, których ataku wywiad amerykański nawet nie przewidział (jak i wojskowego zamachu stanu 13 grudnia 1981 r. w Polsce – zadział gdzieś informacje Kuklińskiego, a my w Warszawie w moim środowisku zawodowym wiedzieliśmy na sześć tygodni przedtem, napisałem nawet, że za sześć tygodni dojdzie do „konfrontacji”, a cenzura mi to puściła!).
Nie ma co zresztą winić wywiadów, tak naprawdę nie zawsze wiele mogą i czasem bardzo mało rozumieją: doskonały wywiad sowiecki, z siatką Philby’ego w MI-6, nie wykradł Zachodowi w latach sześćdziesiątych XX wieku podstawowej, najprostszej tajemnicy, znanej każdemu popularyzatorowi nauki i techniki – że o przyszłości świata zadecydują komputery. Obóz sowiecki zniszczył najzdolniejszych konstruktorów komputerowych w swoim obozie, nie tylko w Polsce. Dziś żaden wywiad nie informuje władców Chin, co sprawi Internet i telefony komórkowe z dostępem do niego, że, innymi słowy, ten mechanizm powszechnego kontaktu rozsadzi feudalne struktury, że więc lepiej stanąć samemu na czele nauki demokracji i wprowadzać ją bez „arabskich” wieców…
To, co proponuje w swej „Drugiej szansie” Zbigniew Brzeziński (jak to streszcza Lubowski), przeczytają może i władcy Chin: „Ameryka musi zrozumieć społeczne i gospodarcze dylematy politycznie rozbudzonego świata, który nie poddaje się imperialnej dominacji, i konstruktywnie się do nich odnieść. (…) Aspiracje tracą lokalny wymiar. Niemal powszechny dostęp do telewizji i Internetu potęguje poczucie niesprawiedliwości, krzywdy, niechęci i zawiści, a to z kolei rodzi roszczenia zarówno wobec państw, jak i globalnego porządku, utożsamianego często z Ameryką. Aby to polityczne przebudzenie, któremu sprzyja technologia, nie obróciło się przeciwko Ameryce, powinna ona silniej niż w przeszłości identyfikować się z ideami ludzkiej godności i sprawiedliwości. A to zakłada także szacunek dla innych kultur i religii”.
To tylko ułamek skrótu książki, którą warto by przetłumaczyć na wszystkie języki europejskie – bo są w niej i ważne sugestie wielkiego polityka dla kłócącej się Europy. Brzeziński ostrzega i mobilizuje umysły. Czy ten głos usłyszy Ameryka (nie mówiąc już o Europie)?
Ameryka nauczyła się szacunku do własnych rodaków innego koloru skóry i religii. Rzecz kiedyś nie do wiary: wybrała prezydentem, prawda, że absolwenta Harvardu, „jajogłowego”, ale „kolorowego”, na co nie byłoby żadnej szansy jeszcze 50 lat temu. I choć napisałem, że nic się w amerykańskiej elicie politycznej nie zmieniło (albo niewiele) od czasów „pułkownika” House’a, to jednak od Kennedy’ego, pierwszego prezydenta-katolika, zmieniło się w zwykłej Ameryce mnóstwo. Zakończę więc opinią, że wszystko może się zmienić, bo w Ameryce wszystko jest możliwe (jak i u nas). Skoro słuchała (czasem) Brzezińskiego…"
Autor: Stefan Bratkowski. Recenzja jest opublikowana tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz