wtorek, 29 listopada 2011

Recenzja Stefana Bratkowskiego: Zbig, czyli o Ameryce

"To kapi­talna książka. Nie tylko dla pasjo­nu­ją­cej postaci, któ­rej por­tret przed­sta­wia, nie tylko dla god­nej podziwu, ogrom­nej wie­dzy, którą Autor zgro­ma­dził. To por­tret Ame­ryki, Sta­nów Zjed­no­czo­nych, w poli­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat. Por­tret reali­styczny, wolny od złu­dzeń, uka­zu­jący, jak było korzystne dla świata, że Ame­ryka miała Zbi­gniewa Brzezińskiego.

To nie zda­rzyło się w histo­rii Ame­ryki po raz pierw­szy. Mia­łem spo­sob­ność swego czasu prze­śle­dzić karierę i dzia­łal­ność podob­nej postaci o podob­nej roli, tek­sań­skiego filo­zofa, uty­tu­ło­wa­nego w Tek­sa­sie „puł­kow­ni­kiem”, który wpro­wa­dził Ame­rykę Wil­sona do poli­tyki mię­dzy­na­ro­do­wej. Edward Man­del House ste­ro­wał pre­zy­dencką kam­pa­nią wybor­czą kan­dy­data „jajo­gło­wego”, czyli pro­fe­sora uni­wer­sy­tetu, który nigdy nie powi­nien w USA osią­gnąć pre­zy­den­tury. Już i tak jego pozy­cja guber­na­tora świad­czyła, że coś się w Ame­ryce zmie­niało. Ale pre­zy­dent pro­fe­sor Wil­son? Jed­nakże dzięki inte­li­gen­cji House’a Woodrow Wil­son został pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Potem House jako doradca Wil­sona, zwie­dziw­szy Europę przed pierw­szą wojnę świa­tową i odgadł­szy nie­uchron­ność wybu­chu, prze­ko­nał szefa, że Ame­ryka będzie musiała wziąć się za poli­tykę mię­dzy­na­ro­dową. I pre­zy­dent Wil­son został wiel­kim auto­ry­te­tem tejże poli­tyki mię­dzy­na­ro­do­wej, podyk­to­wał wiele jej roz­wią­zań (włącz­nie z odro­dze­niem Pol­ski i Cze­cho­sło­wa­cji) już jako przy­wódca wiel­kiego mocar­stwa i zaini­cjo­wał Ligę Naro­dów, prze­ło­mową nowość w sto­sun­kach świa­to­wych. Ame­ryka następ­nego pre­zy­denta nie weszła jed­nak do niej, bo nie rozu­miała Wil­sona i House’a! To nie była czy­sta prze­kora. Po pro­stu – Coolidge i jego ludzie nie rozu­mieli, o co w tym chodzi…

Nic się od tam­tego czasu nie zmie­niło: Ame­ryka z jej kul­tem pro­fe­sjo­na­li­zmu, kom­pe­ten­cji i sku­tecz­no­ści, wzór świata w poli­tyce roz­woju i wzro­stu gospo­dar­czego, w poli­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej repre­zen­to­wała – i można się oba­wiać, repre­zen­tuje do dziś – zupełną ama­torsz­czy­znę. Książka Andrzeja Lubow­skiego uka­zuje to samo, co spo­tka­łem w cza­sach „puł­kow­nika” House’a – Ame­ryka rozu­mie tylko sie­bie, świat inny pozo­staje dla niej czymś obcym, i to nawet iry­tu­ją­cym przez swoją obcość tudzież inny spo­sób myśle­nia, inte­resy i oby­czaje. Ta książka uświa­da­mia, co byłoby z wielką poli­tyką mię­dzy­na­ro­dową, gdyby USA tego Brze­ziń­skiego nie miały. I nie cho­dzi tu o spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie, dla któ­rego poli­tyka zagra­niczna spro­wa­dza się na ogół do sto­sun­ków mię­dzy ich sta­nem a Waszyng­to­nem, czyli rzą­dem fede­ral­nym, co to się go zwal­cza dosłow­nie w każ­dej kam­pa­nii wybor­czej. Nie, cho­dzi o wyobraź­nię elity poli­tycz­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych, i to nie tylko tej, którą rzą­dzi nawy­kowy, tra­dy­cyjny izo­la­cjo­nizm. Sły­szy się kom­ple­menty, jak to ona wysoko się wznosi ponad ame­ry­kań­ską prze­cięt­ność, ale w książce Lubow­skiego widać, jak bar­dzo jest ona wła­śnie ame­ry­kań­ska. Pomy­śl­cie – nie­wiele bra­ko­wało, a byłaby zli­kwi­do­wała pod naci­skiem Sowie­tów i ich przy­ja­ciół „Wolną Europę”, nie uświa­da­miała sobie, jak potężną bro­nią Zachodu było wolne słowo z ust mądrego Nowaka-Jeziorańskiego i jego współ­pra­cow­ni­ków, a jak może zaszko­dzić głu­pie słowo, przy­kła­dowo to adre­so­wane w 1956 roku do Węgrów! Nie uzmy­sła­wiała sobie, o ile tań­sze jest mądre słowo od kosz­tu­ją­cego miliardy dola­rów uzbro­je­nia… Euro­pej­czyk Kis­sin­ger, pozu­jący na Tal­ley­randa, za wszelką cenę sta­rał się do owej ame­ry­kań­skiej elity poli­tycz­nej dosto­so­wać, pozo­sta­wia­jąc ją taką, jaka jest – i tylko ten Brze­ziń­ski, zuchwały, pewny sie­bie, nie­zno­śny Brze­ziń­ski, zakłó­cał spo­kój Ame­ryki Waszyng­tonu, peł­nej urazy do świata, który nie rozu­mie Ame­ryki i jej dobrej woli. Ame­ryka czyta Brze­ziń­skiego, owszem, do pre­zy­den­tów docie­rało to, co wie­dział o świe­cie i co według niego nale­żało czy należy zro­bić. Umieli doce­nić tę wie­dzę i bar­dzo czę­sto, na szczę­ście, robili, co trzeba. Ale nie miejmy złu­dzeń – oni się nie zmie­nili, ten bły­sko­tli­wie inte­li­gentny, dzielny Obama jest tak samo zie­lony jak cała ta ich elita poli­tyczna, gaffy Obamy w poli­tyce zagra­nicz­nej nie biorą się ze złej woli, on nawet nie wie­dział, ba, chyba nie wie, że coś wyszło nie tak.

Nie będę tu stresz­czał tej, jak napi­sa­łem, kapi­tal­nej książki Lubow­skiego. Przy­to­czę z koń­co­wej par­tii kilka zdań stresz­cza­ją­cych postu­laty ostat­niej książki samego Brze­ziń­skiego, które uka­zują moż­liwą przy­szłość Ame­ryki – gdyby spró­bo­wała coś zro­zu­mieć z innych tego świata.

Wiem, że to nie takie łatwe – zro­zu­mieć. Dawne Impe­rium Bry­tyj­skie (jest o nim wspa­niała książka Kazi­mie­rza Dzie­wa­now­skiego „Brze­mię bia­łego czło­wieka”) sto­so­wało „dyplo­ma­cję kano­nie­rek”, wysy­ła­jąc okręty wojenne dla spa­cy­fi­ko­wa­nia słab­szych, któ­rzy bruź­dzili poli­tyce bry­tyj­skiej. Nie chciało jed­nak anga­żo­wać się w wojny o skali świa­to­wej, bro­niło się przed nimi, aż po samo­upo­dle­nie Cham­ber­la­ina ukła­dem mona­chij­skim. Wcze­śniej to Impe­rium nie zro­biło nic, by zmie­nić świat, któ­rego połową rzą­dziło, na choć tro­chę lep­szy. Mogło upo­wszech­nić w nim choćby doświad­cze­nie angiel­skich robot­ni­ków, któ­rzy oparli swój spo­łeczny postęp na edu­ka­cji, ulgach pań­stwo­wych dla czy­tel­nic­twa, na angiel­skim samo­rzą­dzie, ubez­pie­cze­niach wza­jem­nych, kasach oszczęd­no­ści, współ­udziale pra­cow­ni­ków we wła­sno­ści i róż­nych innych umie­jęt­no­ściach, z ide­ałami pole­ga­nia na sobie i zarad­no­ści, lan­so­wa­nymi przez Samu­ela Smiles’a w jego „Self-help” (wzna­wia­nej w nie­skoń­czo­ność przez całą drugą połowę XIX wieku). Nie rekla­mo­wało się Impe­rium tym, że do zwy­cię­stwa w pierw­szej woj­nie świa­to­wej popro­wa­dził Anglię nie żaden syn lorda czy baro­neta, ani uczony z Oxfordu, lecz syn walij­skiego robot­nika, samouk, nie­jaki David Lloyd George.

Ame­ryka taką samą „dyplo­ma­cją kano­nie­rek” radziła sobie z Ame­ryką Łaciń­ską. Do pierw­szej wojny świa­to­wej wcią­gnął ją na dobrą sprawę John Pier­pont Mor­gan, orga­ni­zu­jąc pomoc dla Anglii. Do dru­giej wojny włą­czyli Ame­rykę Japoń­czycy, któ­rych ataku wywiad ame­ry­kań­ski nawet nie prze­wi­dział (jak i woj­sko­wego zama­chu stanu 13 grud­nia 1981 r. w Pol­sce – zadział gdzieś infor­ma­cje Kukliń­skiego, a my w War­sza­wie w moim śro­do­wi­sku zawo­do­wym wie­dzie­li­śmy na sześć tygo­dni przed­tem, napi­sa­łem nawet, że za sześć tygo­dni doj­dzie do „kon­fron­ta­cji”, a cen­zura mi to puściła!).

Nie ma co zresztą winić wywia­dów, tak naprawdę nie zawsze wiele mogą i cza­sem bar­dzo mało rozu­mieją: dosko­nały wywiad sowiecki, z siatką Philby’ego w MI-6, nie wykradł Zacho­dowi w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku pod­sta­wo­wej, naj­prost­szej tajem­nicy, zna­nej każ­demu popu­la­ry­za­to­rowi nauki i tech­niki – że o przy­szło­ści świata zade­cy­dują kom­pu­tery. Obóz sowiecki znisz­czył naj­zdol­niej­szych kon­struk­to­rów kom­pu­te­ro­wych w swoim obo­zie, nie tylko w Pol­sce. Dziś żaden wywiad nie infor­muje wład­ców Chin, co sprawi Inter­net i tele­fony komór­kowe z dostę­pem do niego, że, innymi słowy, ten mecha­nizm powszech­nego kon­taktu roz­sa­dzi feu­dalne struk­tury, że więc lepiej sta­nąć samemu na czele nauki demo­kra­cji i wpro­wa­dzać ją bez „arab­skich” wieców…

To, co pro­po­nuje w swej „Dru­giej szan­sie” Zbi­gniew Brze­ziń­ski (jak to stresz­cza Lubow­ski), prze­czy­tają może i władcy Chin: „Ame­ryka musi zro­zu­mieć spo­łeczne i gospo­dar­cze dyle­maty poli­tycz­nie roz­bu­dzo­nego świata, który nie pod­daje się impe­rial­nej domi­na­cji, i kon­struk­tyw­nie się do nich odnieść. (…) Aspi­ra­cje tracą lokalny wymiar. Nie­mal powszechny dostęp do tele­wi­zji i Inter­netu potę­guje poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści, krzywdy, nie­chęci i zawi­ści, a to z kolei rodzi rosz­cze­nia zarówno wobec państw, jak i glo­bal­nego porządku, utoż­sa­mia­nego czę­sto z Ame­ryką. Aby to poli­tyczne prze­bu­dze­nie, któ­remu sprzyja tech­no­lo­gia, nie obró­ciło się prze­ciwko Ame­ryce, powinna ona sil­niej niż w prze­szło­ści iden­ty­fi­ko­wać się z ide­ami ludz­kiej god­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści. A to zakłada także sza­cu­nek dla innych kul­tur i religii”.

To tylko uła­mek skrótu książki, którą warto by prze­tłu­ma­czyć na wszyst­kie języki euro­pej­skie – bo są w niej i ważne suge­stie wiel­kiego poli­tyka dla kłó­cą­cej się Europy. Brze­ziń­ski ostrzega i mobi­li­zuje umy­sły. Czy ten głos usły­szy Ame­ryka (nie mówiąc już o Europie)?

Ame­ryka nauczyła się sza­cunku do wła­snych roda­ków innego koloru skóry i reli­gii. Rzecz kie­dyś nie do wiary: wybrała pre­zy­den­tem, prawda, że absol­wenta Harvardu, „jajo­gło­wego”, ale „kolo­ro­wego”, na co nie byłoby żad­nej szansy jesz­cze 50 lat temu. I choć napi­sa­łem, że nic się w ame­ry­kań­skiej eli­cie poli­tycz­nej nie zmie­niło (albo nie­wiele) od cza­sów „puł­kow­nika” House’a, to jed­nak od Kennedy’ego, pierw­szego prezydenta-katolika, zmie­niło się w zwy­kłej Ame­ryce mnó­stwo. Zakoń­czę więc opi­nią, że wszystko może się zmie­nić, bo w Ame­ryce wszystko jest moż­liwe (jak i u nas). Skoro słu­chała (cza­sem) Brzezińskiego…"

Autor: Stefan Bratkowski. Recenzja jest opublikowana tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz