poniedziałek, 2 stycznia 2012

Spotkanie z Andrzejem Lubowskim: 11 stycznia w Warszawie

Zapraszamy na spotkanie z Andrzejem Lubowskim, absolwentem Wydziału Handlu Zagranicznego (rocznik 1971). Lubowski od 30 lat mieszka w USA, gdzie przez 20 lat piastował kierownicze stanowiska w sektorze finansowym, nie zrywając jednak z poprzednim zawodem dziennikarza i publicysty.

Na spotkaniu przedstawi swoją ostatnią książkę „Zbig, człowiek który podminował Kreml”, a także opowie o doświadczeniach z pracy w amerykańskich instytucjach finansowych.

Spotkanie odbędzie w środę 11 stycznia o godz. 19 w SGH, Aula 1B, budynek C (nowy budynek na rogu ul. Madalińskiego i Alei Niepodległości ). W programie możliwość zakupu książki o Zbigniewie Brzezińskim z dedykacją autora oraz mały poczęstunek.

Wielka Ława Korporacji HZ

Wywiad Lubowskiego z Brzezińskim

ROZMOWA Magazynu Świątecznego ze Zbigniewem Brzezińskim
magazyn Sobota–niedziela 5-6 listopada 2011 Gazeta Wyborcza wyborcza.pl

Poniżej fragment wywiadu - całość dostępna w Archiwum GW.

Brzeziński: Wierzę, że rządy i rynki oprzytomnieją, choć to potrwa. Ameryka nie wyjdzie z paraliżu przed wyborami. Czeka nas kilka straconych lat. Europa się nie rozpadnie. Ale jeśli nie znajdziemy recept na nagły ekonomiczny uwiąd tradycyjnych potęg, to globalne konsekwencje będą ponure.

Przed domem państwa Brzezińskich w McLean w Wirginii, niedaleko Waszyngtonu, wita mnie przyjaźnie Napoleon, owczarek niemiecki. Po chwili otwiera drzwi gospodarz. Ma na sobie czarny dres z logo „Morning Joe” – to popularny program telewizji MSNBC, którego gwiazdą jest jego
córka Mika Brzezinski. 
Żona, Emilie Brzezinski z domu Beneš, krewna prezydenta Czechosłowacji sprzed 70 lat Edvarda Beneša, rzeźbi w drewnie – w konarach przeszło trzymetrowej wysokości. Jej prace wystawiano w galeriach na całym świecie; po rozmowie oprowadzi mnie po ogromnych szopach służących jej za studio i pokaże z dumą kolekcję pił elektrycznych, które wspomagają dłuto. Obok stolika, przy którym siadamy z profesorem, jest parę pamiątek gospodarza: hełm brata, który walczył w Normandii i był ciężko ranny w Holandii, czapka ojca, Tadeusza Brzezińskiego, przedwojennego dyplomaty, porucznika w Bitwie Warszawskiej w 1920 r.
– A to coś bardziej optymistycznego – mówi Zbigniew Brzeziński – szabla, prezent od rządu RP za pomoc w staraniach o przyjęcie Polski do NATO.

ANDRZEJ LUBOWSKI: Czy zostawi pan wnukom świat lepszy niż ten, w którym zaczynał pan działalność polityczną?

ZBIGNIEW BRZEZIŃSKI: To, jaki świat zostawię, nie jest jeszcze przesądzone, bo nie śpieszy mi się, by z niego zejść. Nie wierzę, że stoimy w obliczu zawalenia się Ameryki, upadku Zachodu i globalnej anarchii. Jesteśmy niedaleko, ale ten scenariusz nie jest nam pisany. To, że zaczynamy rozumieć, czym grozi, jest dla mnie źródłem umiarkowanego optymizmu. Świat, w którym się wychowałem, był znacznie gorszy niż dzisiejszy. Nie ma Stalina, Hitlera i nie widzę możliwości ich powtórki. Chyba że wszystko się zawali i każdy z każdym będzie walczył o przetrwanie.

Pisał pan, że świat potrzebuje przywództwa i nikt w tej roli nie zastąpi Ameryki. Ale przywódca jest w złej kondycji. Przegrywa wojny. Nie daje rady w domu. Czy świat potrzebuje Ameryki?

– Gdyby Ameryka pogrążyła się w głębokim kryzysie, który by ją na długi czas sparaliżował na scenie międzynarodowej, konsekwencje byłyby wyjątkowo niekorzystne. Odpowiedzialni liderzy na całym świecie są tego świadomi. Zarówno ci zainteresowani status quo, czyli Europejczycy, jak i ci, którzy czują się beneficjentami zmian i już są jedną nogą we własnej przyszłości, czyli Chińczycy. Geopolityczne skutki zapaści gospodarczej Ameryki byłyby przerażająco nieprzewidywalne. Ameryka, niezależnie od błędów własnej polityki, jest ostatecznym źródłem globalnej stabilności.

Mimo schadenfreude większość świata kibicuje Ameryce?

– Po cichu. Chiński mąż stanu niedawno powiedział mi: „Proszę, nie pozwólcie Ameryce upadać zbyt szybko”. Wciąż nie ma nikogo, kto może zająć jej miejsce. Nie ma alternatywy dla dolara. Ani nikogo, kto zagwarantuje bezpieczeństwo wielu krajów w wielu częściach świata.

Czy Ameryka zdoła się uporać z kryzysem?

– Jeśli sprawy potoczą się bardzo szybko bardzo źle – szanse są większe. Ameryka ma ogromne zdolności autokorekty i reagowania na niekorzystne zmiany. Dziś cierpi na paraliż systemu politycznego. Zrozumiałe niezadowolenie społeczne w połączeniu z ogromną ignorancją sporej części wyborców na temat tego, gdzie leżą ich interesy ekonomiczne, tworzy pożywkę dla przeraźliwej demagogii, jaką uprawiają choćby kandydaci na prezydenta Rick Perry czy Herman Cain, a także wielu liderów Partii Herbacianej. Gdy Amerykanie uświadomią sobie wreszcie, czym naprawdę kryzys grozi – odpowiedzą na wyzwanie.

Czyli im gorzej, tym lepiej?

– Tak. Kryzys przewlekły, z którym można jako tako żyć, jest gorszy niż gwałtowna konfrontacja z perspektywą katastrofy.

Jak by wyglądała ta dramatyczna konfrontacja?

– Mogłaby przybrać postać krachu na giełdzie à la 1929 czy rozpadu Unii Europejskiej i jego następstw. Wtedy nie byłoby czasu na niekończące się spory, nikt by nie dzielił włosa na czworo. W ostatnich 20 latach nie nadążaliśmy z sensownymi reakcjami na nowe zjawiska. Najważniejsze to globalizacja z dobrymi i złymi skutkami dla Ameryki – jak deindustrializacja i ucieczka miejsc pracy na tańsze rynki. Drugie to gwałtowne rozpowszechnienie internetu, komunikacji globalnej pozwalającej także dokonywać gigantycznych transakcji w mgnieniu oka. Trzecie to deregulacja: zwolnienie wielu hamulców dla alokacji kapitału i reguł gry ekonomicznej.

Słyszymy co dzień o deficycie przywódców. Czy to przejaw nostalgii, jak w ostatnim filmie Woody’ego Allena: kiedyś było lepiej niż dziś? A może jednak dziś do polityki biorą się gorsi ludzie?

– Spójrzmy na doświadczenia Europy międzywojennej. Gdzie te wybitne osobistości? Z czasem wybił się Churchill, którego zrazu uważano za pijaka i awanturnika. To w ogóle niebezpieczna myśl, bo ostatecznie wybitnymi ludźmi byli Hitler, Stalin i Mao, którzy łącznie wymordowali grubo ponad 100 mln ludzi. 

Triumf ideologiczny i zwycięstwo rynku nad gospodarką planową nie wzmocniły pozycji Zachodu, lecz przyśpieszyły jej erozję. Kapitał popłynął tam, gdzie może zarobić więcej.

– Dlatego ponowne otoczenie się barierami protekcjonizmu nie zda się na nic. Potrzeba więcej regulacji, bo skala deregulacji doprowadziła do eksplozji gospodarczo nieefektywnej, czysto finansowej spekulacji, z kolosalnymi i moralnie nie do zaakceptowania zyskami dla garstki, a pauperyzacją dla wielu.

Ameryka się do tego zabierze?

– Prezydent Obama sygnalizuje, że ten moment się zbliża. Jego kampania być może nawet będzie się toczyć wokół hasła „biedni kontra bogaci”. Nie o populizm tu chodzi – odwołania do konfliktu klasowego nie są w Ameryce ideą ponętną, ale eksponowanie rażących rozpiętości losów i fortun może przemówić do ludzi. Mimo że kapitał przemieszcza się błyskawicznie, powinniśmy zwiększyć zakres regulacji i reguły te ujednolicić, aby żaden wielki region świata nie czuł, że stawia go to w sytuacji niekorzystnej względem rywala. Nie zgadzam się z tezą, że żyjemy w czasie, gdy przyszłość jest z góry wyznaczona, że technologia przesądza o wszystkim i że straciliśmy nad nią kontrolę. Można ją odzyskać, i to bez sięgania po metody leninowskie. Wierzę, że rządy i rynki oprzytomnieją, choć to potrwa. Ameryka nie wyjdzie z paraliżu przed wyborami. Czeka nas kilka straconych lat.

Również w Europie.

– Nie sądzę, że Unia Europejska się rozpadnie, choć jest targana wewnętrznymi kłopotami. Liderzy już sobie uświadamiają, jak wysoka jest stawka, jak wiele osiągnięto, a zarazem – że konstrukcja ma wiele wad i wymaga działań dostosowawczych, aby zrzucić garb, który ją przygniata. Ale jeśli nie znajdziemy recepty na nagły ekonomiczny uwiąd tradycyjnych potęg, to globalne konsekwencje będą ponure.

Całość dostępna w Archiwum GW.

wtorek, 6 grudnia 2011

ReadFreak: Recenzja książki "Zbig. Człowiek, który podminował Kreml"

Kawał porządnej, tytanicznej pracy – gdy ostatni raz zamknąłem książkę, właśnie to była moja pierwsza myśl i postanowiłem, że ta recenzja książki od niej się zacznie. Pozycja to dla nas dość nietypowa, bo jako blog wyraźnie sprofilowany na kryminały, akcję i suspens, wzięliśmy na ruszt… literaturę faktu. Widzę kilka zdziwionych min naszych wiernych Czytelników, jednak spokojnie, jak mówi sklecony przeze mnie naprędce aforyzm: jeśli coś ma nas ograniczać, to niech to będą jedynie ramy Firefoxa.

18 rozdziałów, 20 ciekawych zdjęć, 23 pozycje w bibliografii, indeks na około 300 nazwisk i niemal tyle samo stron opowieści o „Zbigu, człowieku, który podminował Kreml” autorstwa Andrzeja Lubowskiego. Książka pięknie wydana – surowa, czysta okładka ze znakomitymi czcionkami i przede wszystkim niezwykłym portretem Brzezińskiego, klasyczna strona tytułowa, kilkuzdaniowy wstęp przy każdym rozdziale, a te zaczęte od inicjałów – klimat rodem z reklam prasowych Ogilvy`ego z lat 60. (co pewnie było celowym zabiegiem, mającym oddać charakter tamtych czasów). Jednym słowem: czystość, przejrzystość i elegancja, co, jako skromny rzemieślnik branży projektowo-reklamowej, uwielbiam.

Moja czujność nie została jednak uśpiona. Czytałem książki, które miały taki layout, że obcowanie z nimi to była czysta poezja, jak delektowanie się wspaniałą butelką i etykietą drogiego wina. Jednak po przeczytaniu zawartości czułem się jakbym wypił Komandosa w drogim opakowaniu. Na szczęście „Zbig…” to Château, dzieło wysmakowane zarówno w formie jak i treści. Książka nie jest typową biografią – nazwałbym ją bardziej opowieścią polityczno-historyczną. Zbigniew Brzeziński – Polak, choć spędził w naszym kraju tylko dziesięć pierwszych lat swojego życia. Później nierozerwalnie złączony z Kanadą i Stanami Zjednoczonymi: jako student, doktorant, wykładowca, pracownik administracji w Waszyngtonie i w końcu najbardziej znana rola: Doradca ds. Bezpieczeństwa Narodowego USA gdzie jako najbliższy współpracownik prezydenta Jimmy`ego Cartera współtworzył historię świata i nie ma w tym ani grama przesady.

Książka to potężne źródło wiedzy, za co Andrzejowi Lubowskiemu należą się słowa największego szacunku. Jak sam pisze, przyglądał się Brzezińskiemu od bardzo dawna. Ciężko mi sobie wyobrazić, ile setek godzin spędził na rozmowach z ludźmi, którzy znają Zbiga i ile pracy włożył w uporządkowanie materiałów o kimś z tak bogatym CV. Efekt robi wrażenie: otrzymujemy dobrze napisaną, pełną anegdot biografię, wzbogaconą o wspomniane już fotografie z różnych etapów życia Brzezińskiego, czy o wcześniej nigdzie niepublikowane skany prywatnej korespondencji Zbiga z prezydentem Carterem. Całość czyta się bardzo dobrze, choć oczywiście nie jest to książka akcji. Lekturę można sobie dozować; jeden, dwa rozdziały na parę dni i raczej nie zgubi się wątku. Pośpiech tym bardziej jest niewskazany, że nie jest to łatwa literatura; w końcu wchodzimy za kulisy poważnych zdarzeń, dyskusji i decyzji, które zmieniały świat i warto czasami się zatrzymać na dłużej i nieco poanalizować zastane sytuacje. Przyjemność z czytania jest tym większa.

Pomysłu na książkę pozazdrościł Lubowskiemu Tomasz Lis, który zresztą stwierdził, że zostało w niej opisane to, co trzeba i jak trzeba. Ciężko byłoby to lapidarne stwierdzenie obalić, bo to lektura kompletna, dzięki której, mam nadzieje, wzrośnie społeczna świadomość Polaków, kim był Zbigniew Brzeziński, nienawidzony przez Rosjan i uwielbiany przez Chińczyków, zwykle karykaturyzowany jako jastrząb, surowy strateg.

W październiku zorganizowaliśmy konkurs i chcieliśmy dać Wam książkę z autografem pana Lubowskiego z darmo, ale minimum kreatywności okazało się chyba zbyt dużym wyzwaniem. Shame on you. Jutro po pracy możecie się zreflektować, bo przecież powoli wkraczamy w bożonarodzeniowy klimat (mnie w takowy wprowadziła 2 tygodnie temu świąteczna muzyka w Tesco). A recenzowana książka jest idealnym prezentem dla kogoś kto interesuje się polityką lub najnowszą historią. 39,99zł jest niewygórowaną kwotą za ogrom pracy autora i możliwość zapoznania się z człowiekiem, który do  tego stopnia zyskał szacunek prezydenta największego mocarstwa świata, że ten, w pierwszym dniu urzędowania w Białym Domu rozesłał polecenie do całego personelu: Sprawdź jak się pisze i wymawia Zbigniew Brzeziński.

Autor: Kali. Recenzja jest opublikowana w portalu Recenzja-ksiazki.pl.

Andrzej Lubowski: Słabość Chin

W miarę jak Chiń­czy­kom rosną muskuły, rośnie także per­spek­tywa kon­fron­ta­cji z Ame­ryką. Pyta­nie jakiej.

Yan Xuetong, dzie­kan Insty­tutu Współ­cze­snych Sto­sun­ków Mię­dzy­na­ro­do­wych Uni­wer­sy­tetu Tsin­gua w Peki­nie, jed­nego z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych, któ­rej absol­wen­tami są obecny szef par­tii i pre­zy­dent, wice­pre­zy­dent i szef banku cen­tral­nego, opu­bli­ko­wał w New York Times tekst na temat tej rywa­li­za­cji. Klucz do wpły­wów na are­nie mię­dzy­na­ro­do­wej – pisze – to wła­dza poli­tyczna, a cen­tralny jej atry­but to moral­ność.  Odwo­łu­jąc się do sta­rej filo­zo­fii chiń­skiej Yan Xuetong wyróż­nia 3 typy przy­wódz­twa: wła­dzę huma­ni­styczną, hege­mo­nię i tyra­nię. Filo­zo­fo­wie byli zgodni, że ten pierw­szy typ – zaskar­bie­nie sobie serc i umy­słów wewnątrz kraju i poza jego gra­ni­cami - to spo­sób na zwy­cię­stwo w rywa­li­za­cji międzynarodowej.

I tu jego zda­niem leży główna sła­bość współ­cze­snych Chin. Ame­ryka, powiada, ma znacz­nie lep­sze sto­sunki z resztą świata niż Chiny. USA mają ponad 50 for­mal­nych soju­szy woj­sko­wych, a Chiny nie mają żad­nego. Pre­zy­dent Obama - pisze Yan Xuetong – popeł­nił stra­te­giczne błędy w Afga­ni­sta­nie, Iraku i Libii, ale jego dzia­ła­nia dowo­dzą, że Waszyng­ton jest w sta­nie pro­wa­dzić rów­no­cze­śnie trzy wojny poza swymi gra­ni­cami. Armia chiń­ska nato­miast nie wal­czyła z nikim od czasu wojny z Wiet­na­mem w 1984 roku i bar­dzo nie­wielu z jej dowód­ców, nie mówiąc o żoł­nier­zach, ma jakie­kol­wiek doświad­cze­nia z pola walki.

By kon­ku­ro­wać z Ame­ryką, Chiny muszą zmie­nić swe prio­ry­tety: mniej naci­sku na tempo wzro­stu, a wię­cej na har­mo­nijny roz­wój, zmniej­sza­nie roz­war­stwie­nia mająt­ko­wego, mniej korup­cji. Muszą sobie uświa­do­mić, pod­kre­śla, że ich nowy sta­tus mocar­stwa eko­no­micz­nego nakłada na nie także nowe obo­wiązki, na przy­kład ochronę słab­szych part­ne­rów, tak jak Ame­ryka czyni to wzglę­dem Europy i Zatoki Per­skiej. W poli­tyce wewnętrz­nej kraj musi się­gnąć do tra­dy­cji mery­to­kra­cji: dobie­rać sobie lide­rów nie tylko o zdol­no­ściach admi­ni­stra­cyj­nych i tech­nicz­nych, ale ludzi mądrych i szlachetnych.

Źródło: Studio Opinii

niedziela, 4 grudnia 2011

Mocarstwo nadal kontuzjowane. Rozmowa z Andrzejem Lubowskim

Wywiad przeprowadził Tymoteusz Doligalski (Adiunkt, Katedra Marketingu, Kolegium Nauk o Przedsiębiorstwie, Szkoła Główna Handlowa) i został on opublikowany na stronie Praktyczna Teoria.

- Pracując w amerykańskich instytucjach finansowych od lat 90-tych miał Pan możliwość obserwowania działania tych instytucji od środka. Co zmieniło się w tym czasie w sposobie zarządzania tymi firmami?

- Dwie największe zmiany, jakie moim zdaniem miały miejsce w sektorze finansów w minionych dwóch dekadach to eliminacja ustawodawstwa Glass-Steagall i niespotykana wcześniej fascynacja krótkoterminowym sukcesem.
Przypomnę, że w 1933 roku, w następstwie krachu na giełdzie w roku 1929, Kongres USA uchwalił tzw. Glass-Steagall Act, który oddzielił banki komercyjne od banków inwestycyjnych. Chodziło przede wszystkim o to, aby uchronić depozytariuszy banków komercyjnych od ryzyka wynikającego z rozmaitych operacji giełdowych, a także ryzyka związanego z tzw. underwriting, czyli gwarantowaniem emisji papierów wartościowych, głównie akcji.  W latach 90. coraz częściej pojawiały się zarzuty, że utrudniając bankom dywersyfikację ich działań, a zatem i źródeł dochodów, ustawodawstwo z okresu Wielkiego Kryzysu potęguje, a nie zmniejsza ryzyko sektora bankowego. W wyniku ogromnej presji sektora bankowego decyzją Kongresu z listopada 1999 roku Glass-Steagall przestał obowiązywać. Dziś mówi się, że była to wielka i kosztowna pomyłka i wzywa do restauracji dawnych restrykcji.  O ile do niedawna główni doradcy prezydenta Obamy kładli nacisk na potrzebę ostrzejszej regulacji, lepszego nadzoru i wyższych wymagań kapitałowych, o tyle Paul Vocker, były szef Fed, którego głos jest dziś bardziej słyszany, akcentuje potrzebę ograniczenia zakresu działań banków.
Zacieraniu się barier między bankowością komercyjną a inwestycyjną towarzyszyło także wyraźne skrócenie horyzontu planowania. W systemie wynagrodzeń kadry kierowniczej spadło znaczenie płacy podstawowej, a dramatycznie urosła waga opcji i bonusów. Kontrola nad zarządzaniem w wielu korporacjach zaczęła przechodzić w ręce charyzmatycznych wizjonerów, których cała uwaga skupiła się na tym, aby jak najszybciej i za wszelką cenę wywindować cenę akcji. Po to ich zatrudniano, z tego ich rozliczano. Ta metoda selekcji i nagradzania często przekształcała menedżera w manipulatora akcji. Myślenie o pożytkach za pięć lat miało sens tylko wtedy, gdy nie kłóciło się z jutrzejszymi notowaniami na giełdzie. To, co powiedzieć, a czego nie mówić, aby przypochlebić się giełdzie, stawało się ważniejsze niż solidna strategia. Planowanie w dłuższej perspektywie stawało się luksusem. Kwalifikacją na szefa, na równi z wiedzą fachową, stało się nagle coś, co w przeszłości kojarzono ze zdolnościami propagandzisty.

- W 2012 roku odbędą się wybory prezydenckie w USA. Jakie trzy najważniejsze wyzwania stoją Pana zdaniem przed prezydentem-elektem w kontekście gospodarki amerykańskiej?

- Przed prezydentem-elektem piętrzyć się będzie więcej wyzwań niż przed jakimkolwiek z jego poprzedników w minionym półwieczu. Są one ze sobą silnie powiązane. Moim zdaniem trzy najważniejsze to: sytuacja na rynku pracy, rosnący dług publiczny i niedokończone, albo zawieszone w próżni, reformy sektora finansów i sektora służby zdrowia.
Gospodarka USA jest wciąż bardzo anemiczna, bezrobocie wciąż wysokie i znacznie wyższe niż to wynika z oficjalnych statystyk. Te tracą bowiem swą przydatność z chwilą, gdy pęcznieją zastępy ludzi, którzy wbrew swej woli pracują w niepełnym wymiarze (czasem kilka godzin w tygodniu), ale nie liczą się jako bezrobotni; albo gdy bezrobotni tracą wiarę w szanse znalezienia pracy i przestają szukać; albo wreszcie gdy skończył się im czas zasiłków i wypadli z oficjalnych statystyk. W tej sytuacji bardziej precyzyjnie sytuację na rynku pracy oddają statystyki zatrudnienia, a nie bezrobocia.  Liczba zatrudnionych poza rolnictwem jest dziś w USA o przeszło 6.5 miliona niższa niż w 2007 roku.  Co więcej, skurczyło się zwłaszcza zatrudnienie w sektorach o wyższych niż przeciętne płacach, takich jak przemysł, budownictwo i finanse.
Zestaw narzędzi dla stymulowania gospodarki działań jest dziś uboższy niż trzy lata temu. Stopa procentowa jest faktycznie równa zeru, więc polityka monetarna, czyli obniżka ceny kredytu, niewiele pomoże. Możliwości polityki fiskalnej, czyli dodatkowych wydatków, ogranicza paraliż polityczny i sprzeciw Republikanów wobec kolejnego zastrzyku.
Szybka i radykalna poprawa kondycji budżetu, a więc i zahamowania wzrostu długu publicznego, jest niemożliwa, gdyż deficyt ma charakter strukturalny. Blisko 60 proc. wszystkich wydatków rządu przypada na: Social Security – czyli renty i emerytury; Medicare – program opieki zdrowotnej dla emerytów i rencistów; Medicaid – system opieki społecznej i zdrowotnej dla najuboższych. Zmiany tych programów wymagają nowych uregulowań prawnych i są politycznie arcytrudne. Nawet 70 procent popleczników radykalnej Tea Party jest przeciwko okrawaniu Medicare i Medicaid.
Najprostszym, teoretycznie, sposobem poprawy sytuacji budżetowej jest reforma podatków. Republikanie nie godzą się jednak na żadne podwyżki podatków, ani – póki co – na likwidację niektórych ulg dla najbogatszych i dla korporacji.
Ponieważ specjalny komitet Kongresu nie zdołał osiągnąć kompromisu w sprawie sanacji budżetu, to w ruch pójdzie mechaniczna gilotyna, która zetnie połowę z programów wewnętrznych, a drugą połowę z budżetu obronnego. Groźba ślepej gilotyny stanowić miała bodziec dla kreatywnych rozważań nad tym, co zrobić ze strukturalnymi przyczynami pęcznienia narodowego długu, głównie Social Security i Medicare, ale, jak się okazało, nie była to groźba skuteczna.
Właśnie zaczyna przechodzić na emeryturę najliczniejsza generacja urodzona po wojnie, tzw. baby boomers, ludzie z roczników 1946-1964. Niezależnie od płci wiek emerytalny wynosi dziś 66 lat, choć ze świadczeń w obniżonym wymiarze można korzystać od 62 roku życia. Wówczas emerytura jest o 25% niższa. Dla osób urodzonych po 1954 roku wiek emerytalny wynosi o kilka miesięcy więcej, a dzisiejsi 50 latkowie pójdą na emeryturę w 67. roku życia. Szacuje się, że w ciągu najbliższych 25 lat liczba emerytów podwoi się i sięgnie 76 milionów. Jeśli do 2037 roku nie zaszłyby zmiany, to trzeba byłoby obciąć świadczenia o co najmniej jedną czwartą. W przeciwnym wypadku w 2041 roku fundusz emerytalny po prostu się wyczerpie. Dlatego propozycje sprowadzą się albo do stopniowego podwyższania wieku emerytalnego, albo obniżania poziomu świadczeń, albo mariażu obu tych zabiegów.
Jeszcze trudniejsze i pilniejsze zadanie to refoma Medicare. Koszty tego programu wymknęły się spod kontroli – na niekorzystne zmiany w demografii nakłada się bowiem wciąż niepohamowany wzrost kosztów służby zdrowia. Powróci zatem temat sprzed trzech lat – zdrowie, i jak za nie płacić. Reformy są szczególnie trudne, gdyż uderzają w potężne siły interesów: lobby ubezpieczeniowe i farmaceutyczne.
Reforma sektora finansowego USA, przyjęta dwa lata po upadku Lehman Brothers, nikomu nie przypadła do gustu. Lewa flanka ma za złe, że Kongres nie poszedł wystarczająco daleko, aby zahamować ekscesy Wall Street, i że pozostawił zbyt wiele decyzji w rękach tych samych agencji, które przespały oznaki nadchodzącego sztormu. Prawa – uznaje nowe zapisy za nadmierną ingerencję rządu. Same banki podniosły krzyk, początkowo odrobinę przytłumiony poczuciem winy, że nowe regulacje wiążą im ręce, i podważą ich zdolności konkurencyjne.
W 2010 roku prezydent Obama powiedział: „Nigdy więcej amerykański podatnik nie będzie zakładnikiem banku zbyt dużego, aby mógł upaść”.  Przyjęto zasadę, że rząd będzie miał prawo przejąć i zlikwidować wielką firmę stojącą na krawędzi bankructwa.  Co to znaczy w praktyce, nadal nie jest jasne. Od tego czasu koncentracja w amerykańskim systemie bankowym ani trochę się nie zmniejszyła.
Nowe reguły gry miały także zawęzić swobodę działania banków na szczególnie ryzykownych, choć potencjalnie lukratywnych obszarach, takich jak fundusze hedgingowe, fundusze inwestujące w firmy nie będące przedmiotem obiegu giełdowego (tzw. private equity funds) i handel papierami wartościowymi i walutami na rachunek banku, a nie jego klientów. W ostatnich latach doszło do eksplozji spekulacji derywatami, a ponieważ 96% transakcji odbywało się bezpośrednio między kupującym a sprzedającym, w którymś momencie inwestorzy nie wiedzieli, kto stoi po drugiej stronie transakcji, a gigantyczna niezrozumiała pajęczyna zależności potęgowała panikę. Receptą miał być lepszy wgląd w to kto, co, kiedy i jak wyczynia na tym rynku. Batalia o ostateczny kształt ustawodawstwa jest daleka od finału. Szanse reformatorów osłabiła utrata przez Obamę kontroli nad Izbą Reprezentantów. Na nowo rozgorzeje zapewne batalia o plan Volckera. Jego projekt zakłada, że instytucje finansowe, które chcą handlować papierami wartościowymi, walutami, czy surowcami na własny rachunek, a nie na rachunek klienta, nie mogą zachować statusu banku – muszą być pozbawione parasola ochronnego, jaki z tym statusem jest związany, prawa przyjmowania depozytów i możliwości pożyczania z systemu Rezerw Federalnych.
Samo odzielenie firm przyjmujących depozyty od reszty sektora finansowego niewiele załatwi, jeśli innych – banki inwestycyjne czy firmy ubezpieczeniowe - będzie się ratować w przypadku ostrej awarii.  Volcker powiada, że o ratowaniu akcjonariuszy, wierzycieli i kierownictwa firm tego gatunku nie może być mowy. W przypadku katastrofy czeka je, jak powiedział, „eutanazja, a nie podtrzymywanie funkcji życiowych”.

- Na spotkaniu z okazji promocji książki o Zbigniewie Brzezińskim przytoczył Pan opinie o Krzemowej Dolinie jako krainie innowacji. Skąd biorą się sukcesy Krzemowej Doliny?

- Pytanie to zadałem kilka lat temu Atiqowi Razie, byłemu szefowi AMD, człowiekowi który podważył monopol Intela, spędził w Dolinie Krzemowej prawie trzydzieści lat: jako student, inżynier, początkujący przedsiębiorca, szef dużej firmy, inwestor podwyższonego ryzyka, i ponownie szef firmy, tym razem własnej.  Jego zdaniem, o sukcesie tego unikalnego miejsca przesądziły trzy czynniki. Pierwszy to niezwykłe umiejętności kilku wielkich uczonych, takich jak Frederick Terman, zwany ojcem Doliny Krzemowej, i William Shockley, wynalazca tranzystora i laureat Nobla, którzy potrafili przełożyć swe idee na język praktyki, i którzy kształcili, prowadzili badania i uczestniczyli w tworzeniu firm technologicznych. Drugi to wspaniałe uczelnie – Stanford i Berkeley, które umożliwiały młodym naukowcom dostęp do praktyki i kapitału. I wreszcie trzeci to nigdzie indziej niespotykana zdolność przyciągnięcia najlepszych talentów z całego świata.
Od blisko 30 lat mieszkam w Dolinie Krzemowej i gdybym miał wskazać na jedną tylko różnicę między tym terenem a resztą ruchu innowacji, to byłaby to forma własności. Wiele nowo powstających firm, zwłaszcza technologicznych, cierpi na niedobór gotówki. W systemie wynagrodzeń stosunkowo skromne płace podstawowe uzupełniają zatem opcje (czyli prawo zakupu akcji w określonym przedziale czasowym po z góry ustalonej cenie). Zwiększa to bodźce dla całego zespołu, aby trwać, walczyć z przeciwnościami, a nie opuszczać pokładu, gdy ktoś z boku zaoferuje 20% miesięcznie więcej. Zdaję sobie sprawę, że te dodatkowe 20% pewnego wynagrodzenia często jest bardzo potrzebne, ale gotowość do dzielenia się ze współtowarzyszami podróży ewentualnym ostatecznym sukcesem okazało się w przypadku innowacji w Ameryce skutecznym narzędziem retencji talentów.

- Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Tymoteusz Doligalski

czwartek, 1 grudnia 2011

Recenzja książki: użytkownik portalu www.biblionetka.pl

"O Zbigu, czyli o Ameryce

Właśnie skończyłem czytać biografię Zbigniewa Brzezińskiego. Napisał ją Andrzej Lubowski - dziennikarz i publicysta na stałe mieszkający w USA. Książka trafiła do księgarń 4 listopada i podobno pierwszy nakład już się sprzedał! Chyba wiem dlaczego.

Wiele lat temu mój wujek wpajał mi, że Brzeziński to prawdziwy patriota i bohater. Nie do końca rozumiałem, co to znaczy: miałem wtedy kilkanaście lat, a słowa takie jak patriota czy patriotyzm kojarzyły mi się z lekkomyślnością i nieprzemyślanymi decyzjami. Mimo to - po lekturze książki - wypada mi się tylko zgodzić z wujkiem. Brzeziński jest postacią niedocenianą, zwłaszcza w Polsce, ale na pewno ma ogromne zasługi w walce z blokiem sowieckim w czasach zimnej wojny.

Lubowski bynajmniej nie stawia Brzezińskiego na wysokim piedestale i nie patrzy nań z podziwem maluczkiego. Nie tworzy legendy. Napisana lekkim i żywym językiem biografia Zbiga pokazuje jego postać na tle tamtych niełatwych czasów. Obfituje w dowcipy, anegdoty i wypowiedzi znanych ludzi, którzy współpracowali z Brzezińskim. Bardzo ciekawe są wykorzystane w książce fragmenty odtajnionej dopiero niedawno cotygodniowej korespondencji między prezydentem Jimmym Carterem a jego doradcą ds. bezpieczeństwa Zbigniewem Brzezińskim. Z treści listów wynika, że Zbig jest osobą bardzo konkretną, zawsze przygotowaną merytorycznie i skrupulatną.

Oddzielny wątek w książce stanowi próba odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że - używając sformułowania z książki - "człowiek o nazwisku Brzeziński może sobie wyrobić nazwisko, nawet go nie zmieniając"*. Konkurencja przecież była i jest ogromna, a Brzeziński - mimo że od ponad 30 lat nie pełni żadnej funkcji w administracji rządowej - wciąż jest zapraszany do mediów, aby wyjaśniać meandry polityki międzynarodowej.

Amatorzy ciekawych biografii znanych ludzi nie będą zawiedzeni. Lubowski pisze świetnie, co akurat nie zaskakuje: na co dzień pisze do "Wprost", "Polityki" i "Gazety Wyborczej". Pióro ma lekkie, temat jest fascynujący, do tego książka została bardzo ładnie wydana."

---
* Andrzej Lubowski, „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml”, wyd. Agora, 2011, s. 51.

Autor: kluku. Recenzja jest opublikowana tutaj.

wtorek, 29 listopada 2011

Recenzja Stefana Bratkowskiego: Zbig, czyli o Ameryce

"To kapi­talna książka. Nie tylko dla pasjo­nu­ją­cej postaci, któ­rej por­tret przed­sta­wia, nie tylko dla god­nej podziwu, ogrom­nej wie­dzy, którą Autor zgro­ma­dził. To por­tret Ame­ryki, Sta­nów Zjed­no­czo­nych, w poli­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej ostat­nich kil­ku­dzie­się­ciu lat. Por­tret reali­styczny, wolny od złu­dzeń, uka­zu­jący, jak było korzystne dla świata, że Ame­ryka miała Zbi­gniewa Brzezińskiego.

To nie zda­rzyło się w histo­rii Ame­ryki po raz pierw­szy. Mia­łem spo­sob­ność swego czasu prze­śle­dzić karierę i dzia­łal­ność podob­nej postaci o podob­nej roli, tek­sań­skiego filo­zofa, uty­tu­ło­wa­nego w Tek­sa­sie „puł­kow­ni­kiem”, który wpro­wa­dził Ame­rykę Wil­sona do poli­tyki mię­dzy­na­ro­do­wej. Edward Man­del House ste­ro­wał pre­zy­dencką kam­pa­nią wybor­czą kan­dy­data „jajo­gło­wego”, czyli pro­fe­sora uni­wer­sy­tetu, który nigdy nie powi­nien w USA osią­gnąć pre­zy­den­tury. Już i tak jego pozy­cja guber­na­tora świad­czyła, że coś się w Ame­ryce zmie­niało. Ale pre­zy­dent pro­fe­sor Wil­son? Jed­nakże dzięki inte­li­gen­cji House’a Woodrow Wil­son został pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Potem House jako doradca Wil­sona, zwie­dziw­szy Europę przed pierw­szą wojnę świa­tową i odgadł­szy nie­uchron­ność wybu­chu, prze­ko­nał szefa, że Ame­ryka będzie musiała wziąć się za poli­tykę mię­dzy­na­ro­dową. I pre­zy­dent Wil­son został wiel­kim auto­ry­te­tem tejże poli­tyki mię­dzy­na­ro­do­wej, podyk­to­wał wiele jej roz­wią­zań (włącz­nie z odro­dze­niem Pol­ski i Cze­cho­sło­wa­cji) już jako przy­wódca wiel­kiego mocar­stwa i zaini­cjo­wał Ligę Naro­dów, prze­ło­mową nowość w sto­sun­kach świa­to­wych. Ame­ryka następ­nego pre­zy­denta nie weszła jed­nak do niej, bo nie rozu­miała Wil­sona i House’a! To nie była czy­sta prze­kora. Po pro­stu – Coolidge i jego ludzie nie rozu­mieli, o co w tym chodzi…

Nic się od tam­tego czasu nie zmie­niło: Ame­ryka z jej kul­tem pro­fe­sjo­na­li­zmu, kom­pe­ten­cji i sku­tecz­no­ści, wzór świata w poli­tyce roz­woju i wzro­stu gospo­dar­czego, w poli­tyce mię­dzy­na­ro­do­wej repre­zen­to­wała – i można się oba­wiać, repre­zen­tuje do dziś – zupełną ama­torsz­czy­znę. Książka Andrzeja Lubow­skiego uka­zuje to samo, co spo­tka­łem w cza­sach „puł­kow­nika” House’a – Ame­ryka rozu­mie tylko sie­bie, świat inny pozo­staje dla niej czymś obcym, i to nawet iry­tu­ją­cym przez swoją obcość tudzież inny spo­sób myśle­nia, inte­resy i oby­czaje. Ta książka uświa­da­mia, co byłoby z wielką poli­tyką mię­dzy­na­ro­dową, gdyby USA tego Brze­ziń­skiego nie miały. I nie cho­dzi tu o spo­łe­czeń­stwo ame­ry­kań­skie, dla któ­rego poli­tyka zagra­niczna spro­wa­dza się na ogół do sto­sun­ków mię­dzy ich sta­nem a Waszyng­to­nem, czyli rzą­dem fede­ral­nym, co to się go zwal­cza dosłow­nie w każ­dej kam­pa­nii wybor­czej. Nie, cho­dzi o wyobraź­nię elity poli­tycz­nej Sta­nów Zjed­no­czo­nych, i to nie tylko tej, którą rzą­dzi nawy­kowy, tra­dy­cyjny izo­la­cjo­nizm. Sły­szy się kom­ple­menty, jak to ona wysoko się wznosi ponad ame­ry­kań­ską prze­cięt­ność, ale w książce Lubow­skiego widać, jak bar­dzo jest ona wła­śnie ame­ry­kań­ska. Pomy­śl­cie – nie­wiele bra­ko­wało, a byłaby zli­kwi­do­wała pod naci­skiem Sowie­tów i ich przy­ja­ciół „Wolną Europę”, nie uświa­da­miała sobie, jak potężną bro­nią Zachodu było wolne słowo z ust mądrego Nowaka-Jeziorańskiego i jego współ­pra­cow­ni­ków, a jak może zaszko­dzić głu­pie słowo, przy­kła­dowo to adre­so­wane w 1956 roku do Węgrów! Nie uzmy­sła­wiała sobie, o ile tań­sze jest mądre słowo od kosz­tu­ją­cego miliardy dola­rów uzbro­je­nia… Euro­pej­czyk Kis­sin­ger, pozu­jący na Tal­ley­randa, za wszelką cenę sta­rał się do owej ame­ry­kań­skiej elity poli­tycz­nej dosto­so­wać, pozo­sta­wia­jąc ją taką, jaka jest – i tylko ten Brze­ziń­ski, zuchwały, pewny sie­bie, nie­zno­śny Brze­ziń­ski, zakłó­cał spo­kój Ame­ryki Waszyng­tonu, peł­nej urazy do świata, który nie rozu­mie Ame­ryki i jej dobrej woli. Ame­ryka czyta Brze­ziń­skiego, owszem, do pre­zy­den­tów docie­rało to, co wie­dział o świe­cie i co według niego nale­żało czy należy zro­bić. Umieli doce­nić tę wie­dzę i bar­dzo czę­sto, na szczę­ście, robili, co trzeba. Ale nie miejmy złu­dzeń – oni się nie zmie­nili, ten bły­sko­tli­wie inte­li­gentny, dzielny Obama jest tak samo zie­lony jak cała ta ich elita poli­tyczna, gaffy Obamy w poli­tyce zagra­nicz­nej nie biorą się ze złej woli, on nawet nie wie­dział, ba, chyba nie wie, że coś wyszło nie tak.

Nie będę tu stresz­czał tej, jak napi­sa­łem, kapi­tal­nej książki Lubow­skiego. Przy­to­czę z koń­co­wej par­tii kilka zdań stresz­cza­ją­cych postu­laty ostat­niej książki samego Brze­ziń­skiego, które uka­zują moż­liwą przy­szłość Ame­ryki – gdyby spró­bo­wała coś zro­zu­mieć z innych tego świata.

Wiem, że to nie takie łatwe – zro­zu­mieć. Dawne Impe­rium Bry­tyj­skie (jest o nim wspa­niała książka Kazi­mie­rza Dzie­wa­now­skiego „Brze­mię bia­łego czło­wieka”) sto­so­wało „dyplo­ma­cję kano­nie­rek”, wysy­ła­jąc okręty wojenne dla spa­cy­fi­ko­wa­nia słab­szych, któ­rzy bruź­dzili poli­tyce bry­tyj­skiej. Nie chciało jed­nak anga­żo­wać się w wojny o skali świa­to­wej, bro­niło się przed nimi, aż po samo­upo­dle­nie Cham­ber­la­ina ukła­dem mona­chij­skim. Wcze­śniej to Impe­rium nie zro­biło nic, by zmie­nić świat, któ­rego połową rzą­dziło, na choć tro­chę lep­szy. Mogło upo­wszech­nić w nim choćby doświad­cze­nie angiel­skich robot­ni­ków, któ­rzy oparli swój spo­łeczny postęp na edu­ka­cji, ulgach pań­stwo­wych dla czy­tel­nic­twa, na angiel­skim samo­rzą­dzie, ubez­pie­cze­niach wza­jem­nych, kasach oszczęd­no­ści, współ­udziale pra­cow­ni­ków we wła­sno­ści i róż­nych innych umie­jęt­no­ściach, z ide­ałami pole­ga­nia na sobie i zarad­no­ści, lan­so­wa­nymi przez Samu­ela Smiles’a w jego „Self-help” (wzna­wia­nej w nie­skoń­czo­ność przez całą drugą połowę XIX wieku). Nie rekla­mo­wało się Impe­rium tym, że do zwy­cię­stwa w pierw­szej woj­nie świa­to­wej popro­wa­dził Anglię nie żaden syn lorda czy baro­neta, ani uczony z Oxfordu, lecz syn walij­skiego robot­nika, samouk, nie­jaki David Lloyd George.

Ame­ryka taką samą „dyplo­ma­cją kano­nie­rek” radziła sobie z Ame­ryką Łaciń­ską. Do pierw­szej wojny świa­to­wej wcią­gnął ją na dobrą sprawę John Pier­pont Mor­gan, orga­ni­zu­jąc pomoc dla Anglii. Do dru­giej wojny włą­czyli Ame­rykę Japoń­czycy, któ­rych ataku wywiad ame­ry­kań­ski nawet nie prze­wi­dział (jak i woj­sko­wego zama­chu stanu 13 grud­nia 1981 r. w Pol­sce – zadział gdzieś infor­ma­cje Kukliń­skiego, a my w War­sza­wie w moim śro­do­wi­sku zawo­do­wym wie­dzie­li­śmy na sześć tygo­dni przed­tem, napi­sa­łem nawet, że za sześć tygo­dni doj­dzie do „kon­fron­ta­cji”, a cen­zura mi to puściła!).

Nie ma co zresztą winić wywia­dów, tak naprawdę nie zawsze wiele mogą i cza­sem bar­dzo mało rozu­mieją: dosko­nały wywiad sowiecki, z siatką Philby’ego w MI-6, nie wykradł Zacho­dowi w latach sześć­dzie­sią­tych XX wieku pod­sta­wo­wej, naj­prost­szej tajem­nicy, zna­nej każ­demu popu­la­ry­za­to­rowi nauki i tech­niki – że o przy­szło­ści świata zade­cy­dują kom­pu­tery. Obóz sowiecki znisz­czył naj­zdol­niej­szych kon­struk­to­rów kom­pu­te­ro­wych w swoim obo­zie, nie tylko w Pol­sce. Dziś żaden wywiad nie infor­muje wład­ców Chin, co sprawi Inter­net i tele­fony komór­kowe z dostę­pem do niego, że, innymi słowy, ten mecha­nizm powszech­nego kon­taktu roz­sa­dzi feu­dalne struk­tury, że więc lepiej sta­nąć samemu na czele nauki demo­kra­cji i wpro­wa­dzać ją bez „arab­skich” wieców…

To, co pro­po­nuje w swej „Dru­giej szan­sie” Zbi­gniew Brze­ziń­ski (jak to stresz­cza Lubow­ski), prze­czy­tają może i władcy Chin: „Ame­ryka musi zro­zu­mieć spo­łeczne i gospo­dar­cze dyle­maty poli­tycz­nie roz­bu­dzo­nego świata, który nie pod­daje się impe­rial­nej domi­na­cji, i kon­struk­tyw­nie się do nich odnieść. (…) Aspi­ra­cje tracą lokalny wymiar. Nie­mal powszechny dostęp do tele­wi­zji i Inter­netu potę­guje poczu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści, krzywdy, nie­chęci i zawi­ści, a to z kolei rodzi rosz­cze­nia zarówno wobec państw, jak i glo­bal­nego porządku, utoż­sa­mia­nego czę­sto z Ame­ryką. Aby to poli­tyczne prze­bu­dze­nie, któ­remu sprzyja tech­no­lo­gia, nie obró­ciło się prze­ciwko Ame­ryce, powinna ona sil­niej niż w prze­szło­ści iden­ty­fi­ko­wać się z ide­ami ludz­kiej god­no­ści i spra­wie­dli­wo­ści. A to zakłada także sza­cu­nek dla innych kul­tur i religii”.

To tylko uła­mek skrótu książki, którą warto by prze­tłu­ma­czyć na wszyst­kie języki euro­pej­skie – bo są w niej i ważne suge­stie wiel­kiego poli­tyka dla kłó­cą­cej się Europy. Brze­ziń­ski ostrzega i mobi­li­zuje umy­sły. Czy ten głos usły­szy Ame­ryka (nie mówiąc już o Europie)?

Ame­ryka nauczyła się sza­cunku do wła­snych roda­ków innego koloru skóry i reli­gii. Rzecz kie­dyś nie do wiary: wybrała pre­zy­den­tem, prawda, że absol­wenta Harvardu, „jajo­gło­wego”, ale „kolo­ro­wego”, na co nie byłoby żad­nej szansy jesz­cze 50 lat temu. I choć napi­sa­łem, że nic się w ame­ry­kań­skiej eli­cie poli­tycz­nej nie zmie­niło (albo nie­wiele) od cza­sów „puł­kow­nika” House’a, to jed­nak od Kennedy’ego, pierw­szego prezydenta-katolika, zmie­niło się w zwy­kłej Ame­ryce mnó­stwo. Zakoń­czę więc opi­nią, że wszystko może się zmie­nić, bo w Ame­ryce wszystko jest moż­liwe (jak i u nas). Skoro słu­chała (cza­sem) Brzezińskiego…"

Autor: Stefan Bratkowski. Recenzja jest opublikowana tutaj.

niedziela, 20 listopada 2011

Spotkanie z Andrzejem Lubowskim: 1 grudnia 2011 w Warszawie

Czy to już koniec Pax Americana?  Czy świat potrzebuje Ameryki? Jaka jest dzisiaj rola Ameryki?

Z prawdziwą przyjemnością zapraszamy na wyjątkowe wydarzenie i dyskusję - w czwartek, 1 grudnia o godz. 18.00 w auli Wydziału Zarządzania UW, ul. Szturmowa 1/3  naszym gościem będzie

Andrzej Lubowski, autor książki o Zbigniewie Brzezinskim: "Zbig. Człowiek, który podminował Kreml".

Spotkanie odbędzie się pod auspicjami Stowarzyszeniem Absolwentow Programu Warsaw Illinois Executive MBA oraz Fundacji im. K. Pulaskiego.


środa, 9 listopada 2011

Recenzja książki: blogger Azrael

"Książka, którą właśnie odłożyłem, jest wyjątkowa. Ta wyjątkowość polega na tym, że dotyczy człowieka, który z Polską miał styczność śladową (przeżył w niej tylko dwa lata dziecięce), ale jego wpływ na Polskę i jej otoczenie jest nie do przeceniania. Wyjątkowość książki polega również na tym, że napisana została przez Polaka głęboko osadzonego w środowisku amerykańskim, nie polonijnym, ale establishmentu najwyższego szczebla.

Andrzej Lubowski nie jest klasycznym biografem, nawet publicystą, to ekonomista po SGPiS, Berkeley i Stanfordzie, człowiek ciekawy świata i jego mechanizmów.

Zbigniew Brzeziński, bohater książki „Zbig. Człowiek, który podminował Kreml”, autorstwa Andrzeja Lubowskiego to postać w Polsce znana, ale tylko w bardzo wąskim zakresie. Polacy postrzegają go przez pryzmat stanowiska jakie zajmował w administracji Jimmiego Cartera, prezydenta USA, który ma obok Richarda Nixona najgorszą prasę pośród mieszkańców Białego Domu w XX wieku. Czy słusznie, to oceni historia.

Książka Andrzeja Lubowskiego, jak na opracowanie biograficzne, czy pracę naukową nie jest obszerna, raptem 300 stron z przypisami i indeksami. Autor sam wyraźnie zaznacza, że nie jest to biografia, ani opracowanie naukowe, ale na końcu znajdziemy solidną bibliografię. Nie jest to również hagiografia, Lubowski nie jest przyjacielem Brzezińskiego, choć spędził z nim wiele godzin na rozmowach. Nie da się ukryć, że jednak czuje do tego amerykańskiego politologa sympatię, sympatię wynikającą głównie ze zbieżności poglądów na wiele spraw politycznych, przede wszystkim stosunku Brzezińskiego do Rosji i szerzej komunizmu.

Książka prowadzi nas przez praktycznie całe życie Brzezińskiego, do lat młodzieńczych, przez studia na Harvardzie, potem pracę naukową na Uniwersytecie Columbia, pracę na rzecz administracji amerykańskiej, opisuje relacje z politykami amerykańskimi, ale także radzieckimi i chińskimi. Dowiadujemy się, że znaczenie Brzezińskiego dla amerykańskiej polityki zagranicznej jest dużo większe, niż wynikałoby to tylko z zajmowanych przez niego stanowisk w administracji. W książce są opisane kulisy poważnych wydarzeń, jak choćby uczestnictwo Brzezińskiego w podpisaniu układu rozbrojeniowego SALT II w Wiedniu, w roku 1979, ale również anegdoty, jak spotkania Brzezińskiego z Michaiłem Gorbaczowem, czy chińskim przywódcą, Deng Xiaopingiem.

Zbigniew Brzeziński to równie ważna postać dla amerykańskiej polityki, jak Henry Kissinger. Różnicom, rywalizacji tych dwóch polityków poświęcony jest w książce cały rozdział. Różnicę pomiędzy oboma celnie oddaje ten krótki akapit:
Zbig dorobił się i nigdy nie pozbył etykietki jastrzębia, a Henry pozostał dyplomatą w aksamitnych rękawiczkach, z kieliszkiem szampana. Brzezińskiego pokazywano z karabinem na przełęczy w górach Pakistanu, a Kissingera na premierach filmów z sex-bombą uwieszoną na ramieniu.

Ale okazuje się, że bezkompromisowy wobec Związku Radzieckiego i komunizmu Brzeziński, człowiek, naukowiec i polityk bezkompromisowy i prostolinijny, miał zatargi i konflikty także z innymi politykami, takimi jak Averrel Harrimann, czy Cyrus Vance, sekretarz stanu w administracji Cartera. A Caspar Weinbereger, sekretarz obrony Ronalda Reagana zablokował nominację Brzezińskiego na urząd doradcy ds bezpieczeństwa narodowego. Bał się konkurencji.

Brzeziński doradzał nie tylko Carterowi i Reaganowi. Mało znany jest jego wpływ na politykę Johna F. Kennedy’ego, Lyndona Johnsona. Również obecny prezydent, Barack Obama, korzysta z jego wiedzy i doświadczeń. Miarą pozycji Brzezińskiego jest to, że zawsze był obiektem głębokiej niechęci Moskwy (Lubowski opisuje sytuację w trakcie obrad wiedeńskich, przed podpisaniem SALT II, gdzie Breżniew właśnie jego wskazywał jako najpoważniejszego przeciwnika), za to cieszył się głęboką atencją Chińczyków, którzy zawsze witali go jak niemalże głowę państwa – także kiedy przestał już pełnić oficjalne funkcje.

Odrębne tematy to rola Brzezińskiego w sprawie Afganistanu, po radzieckiej interwencji w tym kraju, a także poparcie, jakiego udzielał różnym ruchom dysydenckim, z „Solidarnością” na czele. Pisze Lubowski:
Gdyby nie koktajl realizmu i romantyzmu Brzezińskiego, nie byłoby wsparcia dla Radia Wolna Europa, paryskiej „Kultury”, sowieckich dysydentów czy polskiej „Solidarności”. Od wczesnej młodości rozumiał korodujący wpływ komunizmu na moralność narodu. Studiował to.

Zbigniew Brzeziński, politolog, sowietolog, wybitny naukowiec, odcisnął na amerykańskiej polityce znaczące piętno. Człowiek drugiego szeregu, ale za to ze zdolnościami i wpływami, jakie w amerykańskiej polityce XX wieku miało tylko kilka osób.

Tytuł: Zbig. Człowiek, który podminował KremlAutor: Andrzej Lubowski
Liczba stron: 306
Rok wydania: 2011 r.
Premiera 4 listopada 2011 roku
Książkę można kupić w wielu księgarniach, także internetowych:

piątek, 4 listopada 2011

Dzisiejsza Gazeta Wyborcza: wywiad ze Zbigniewem Brzezińskim

W dzisiejszej Gazecie Wyborczej (Magazynie Świątecznym) "Szach królowej" - rozmowa ze Zbigniewem Brzezińskim o przyszłości świata w kryzysie, którą przeprowadził Andrzej Lubowski w Waszyngtonie we wrześniu 2011. Zapraszam do lektury.

Fragmenty książki o Brzezińskim są poniżej we wcześniejszych notkach tego bloga. O książce napisali:

Tomasz Lis:
Ta książka to barwna opowieść o fascynującym człowieku. Brzeziński a Moskwa, Brzeziński a Izrael, Brzeziński i Carter, Brzeziński kontra Kissinger – są w tym wielka polityka, wielkie postaci i prawdziwe namiętności. Czytając tę książkę, wpadałem w coraz większą złość – przecież byłem w Waszyngtonie, dlaczego nie przyszło mi do głowy, by napisać książkę o Brzezińskim. Za późno. Andrzej Lubowski napisał to, co trzeba, tak jak trzeba. Gorąco polecam”.

Daniel Passent:
Andrzej Lubowski, najlepszy polski dziennikarz w USA, odsłania pasjonujące kulisy polityki amerykańskiej i zakamarki duszy Zbigniewa Brzezińskiego - doradcy prezydentów, najbardziej znanego w Stanach Zjednoczonych polskiego profesora i stratega. Człowieka, który podminował Kreml”.

Adam Daniel Rotfeld, były minister spraw zagranicznych:
"Fascynująca lektura. Książka napisana z erudycją i poczuciem humoru. Takiej biografii Zbigniewa Brzezińskiego jeszcze nie było. Nieznane dokumenty i fakty, anegdoty i zapiski z rozmów z otoczeniem Profesora. Kulisy podejmowania decyzji, które wpłynęły na losy świata. Lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zrozumieć, jak myśl wybitnego stratega inspirowała i kształtowała przemiany globalnej polityki najpotężniejszego mocarstwa."

czwartek, 3 listopada 2011

Piątek: Targi Książki w Krakowie, stoisko Agory

Zapraszamy w piątek 4.11 do odwiedzenia stoiska Agory na Targach Książki w Krakowie, gdzie możemy porozmawiać o książce.

środa, 2 listopada 2011

Spotkanie autorskie: Targi Książki w Krakowie

Zapraszamy na spotkanie autorskie wokół książki o Zbigniewie Brzezińskim:
3 listopada 2011, Cafe Gazeta, ul. Bracka 14, Kraków
Spotkanie poprowadzi Bartosz Węglarczyk

Książkę można już teraz zamówić w księgarni internetowej w promocyjnej cenie.

Będziemy rozmawiać o polityce USA, o kryzysie ekonomicznym i oczywiście o Zbigniewie Brzezińskim.
Spotkanie w Cafe Gazeta w Krakowie (Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta)

wtorek, 1 listopada 2011

Premiera 4.11, recenzja Azraela, książkę możesz już kupić teraz po promocyjnej cenie

Premiera książki 4 listopada (Targi Książki w Krakowie). Zapraszamy na dwa spotkania autorskie w czasie targów (szczegóły potwierdzimy niebawem na tym blogu).

We wcześniejszych notkach znajdziecie Państwo kilka fragmentów książki. Znany bloger Azrael opublikował właśnie recenzję książki.

Książkę można już teraz zamówić w księgarni internetowej po promocyjnej cenie. Zostanie wysłana do Państwa przed lub najpóźniej równo z premierą.

Mamy zgodę wydawcy na wykorzystanie zdjęcia, które zostało umieszczone w książce. Przedstawia ono spotkanie Jana Pawła II ze Zbigniewem Brzezińskim, prawdopodobnie w 1979 roku w Watykanie.

Co myślał wtedy JPII? Co myślał Zbig?
Może właśnie w tym momencie, chwilę później a może chwilę wcześniej, Jan Paweł II powiedział: „Dziękuję, panie profesorze. Rozumiem, że to panu zawdzięczam pracę w Stolicy Piotrowej”.
Brzeziński też się śmieje...

poniedziałek, 31 października 2011

Polowanie na wróble: Chiny patrzą na USA i ZSRR

28 stycznia 1979 roku Zbig przyjął na kolacji w swym domu w McLean Denga, pierwszego przywódcę komunistycznych Chin, który odwiedził stolicę USA. Pito wspomnianą już ulubioną wódkę Breżniewa, prezent dla Zbiga od Dobrynina. Gospodarz w którymś momencie powiedział, że normalizacja stosunków z Pekinem była dla prezydenta Cartera dość kosztowna, bo napotkała opory ze strony zwolenników Chin narodowych. Spytał swego gościa, czy nie miał podobnych kłopotów u siebie. Deng bez chwili namysłu odparował:
Tak, miałem, były sprzeciwy w prowincji Tajwan”.

W rozmowach z Carterem Deng nie tracił czasu na dyplomatyczne niuanse. Krytykował działania Sowietów w południowej Azji i na BliskimWschodzie oraz namawiał do amerykańsko-chińskiej współpracy przeciw Moskwie, nie proponując formalnego sojuszu. Owijanie w bawełnę nie było potrzebne, ponieważ wizytę Denga w Waszyngtonie poprzedziły jego długie rozmowy z Brzezińskim. Znalazł w nim bratnią duszę.

Obiad z przywódcą Chin Dengiem Xiaopingiem (siedzi w środku) w prywatnym domu Zbigniewa Brzezińskiego (po lewej stronie Denga), Waszyngton, styczeń 1979 roku
Pięć lat później, w grudniu 1983 roku, poznałem Zbiga na kolacji w Falls Church u wspólnych przyjaciół. Gospodarzem wieczoru był emerytowany generał lotnictwa William Y. Smith, przyjaciel Brzezińskiego od początku lat 50., były zastępca dowódcy amerykańskich sił zbrojnych w Europie. A gospodynią jego żona Maria, podobnie jak „Muszka” Brzeziński Czeszka z pochodzenia. Obie panie dzieliły kiedyś pokój w akademiku w Wellseley. To wtedy Zbig opowiedział mi o uwiecznionym na słynnym zdjęciu spotkaniu z Ojcem Świętym niedługo po jego wyborze.

Był to trzeci rok prezydentury Reagana i czas nowych napięć amerykańsko-sowieckich. Sowieci dopiero co zestrzelili koreański samolot pasażerski 007, który ponoć wzięli za maszynę szpiegowską. Reagan rozważał nowy system obrony przeciwrakietowej, który media nazwały Wojnami Gwiezdnymi.

Gdy wstaliśmy od stołu, spytałem Brzezińskiego, co sądzi o polityce zagranicznej Reagana, o pomyśle Wojen Gwiezdnych i narzuceniu Kremlowi wyścigu zbrojeń. Brzeziński usmiechnął się:
– Wróciłem niedawno z Pekinu, gdzie to samo pytanie zadałem Deng Xiaopingowi. Na pytanie odpowiedział pytaniem – czy wiem, jak Chińczycy polują na wróble. Byłem nieco zaskoczony, choć przywykłem, że starzy mądrzy Chińczycy rzadko odpowiadają wprost. Gdy przyznałem, że nie wiem, Deng mnie oświecił: „Nie pozwalamy im usiąść na gałęzi. Wiecznie je przeganiamy, aby nie miały czasu odetchnąć”.
W ten sposób chiński przywódca wyraził aprobatę dla polityki Reagana.

czwartek, 27 października 2011

Zbig, czyli wróg publiczny numer 1

Większą część dojrzałego życia spędziłem na układaniu strategii rozmontowywania bloku sowieckiego” – powiedział Brzeziński w rozmowie z Brentem Scowcroftem i Davidem Ignatiusem. W Moskwie akurat to stwierdzenie nikogo nie zaskoczyło.

Brzeziński nie dłubał w nieskończoność w archiwach, jak jedni, nie pocił się przez dwanaście lat nad książką, jak inni. Nie pisał do szuflady. A gdy mówił, to nie szeptem. Pisał i publikował dużo. Mówił głośno i wyraźnie. Bez zawiłych figur retorycznych i trudnych od rozszyfrowania alegorii. Wiadomo było, co mu się podoba, a co nie, i dlaczego. Co pochwala, a co potępia. W Moskwie szybko zaczęto mu się bacznie przyglądać. Bo Sowieci w sposób o wiele bardziej zdyscyplinowany analizowali Amerykę niż Ameryka Związek Radziecki. Jako dyrektor Instytut Badań nad Komunizmem na nowojorskim uniwersytecie Columbia Brzeziński okazał się nie tylko zdolnym i niesłychanie płodnym badaczem, ale bardzo szybko stał się cenionym doradcą politycznym.

Niechęć Moskwy do Brzezińskiego nietrudno zrozumieć. Przystawiał jej nieustannie pod nos zwierciadło, aby mogła się w nim obejrzeć. Najpierw analizował totalitaryzm z jego nieludzkimi mechanizmami upodlenia i destrukcji ludzkiej godności. Przypominał to, co w ZSRR chcieliby zapomnieć: straszne lata stalinizmu, czystki, deportacje całych narodów. Co gorsza, przyrównywał ich system do totalitarnej władzy Hitlera. To było dla nich nie do przełknięcia. Oni, którzy kosztem ogromnych ofiar bohaterskiej wojny ojczyźnianej ocalili ludzkość, teraz są stawiani w jednym szeregu z tymi, przed którymi ocalili świat? To musiało boleć.

To, co się działo za Stalina – pisał Brzeziński w „Wielkim bankructwie” – terror, masowe niszczenie własnego narodu, paranoiczna likwidacja potencjalnych wrogów, a nawet sojuszników, to nie wypaczenia systemu, ale jego istota.

Stalin nie zdradził Lenina. Był jego wiernym kontynuatorem. Brzeziński konfiskował komunizmowi listki figowe. Obnażał jego rdzeń. Pisał o autokratycznych tradycjach Rosji, o podobieństwie centralizacji decyzji i roli przemocy w Rosji przed rewolucją 1917 roku i po niej, kwestionując pogląd, że rewolucja była dramatycznym zerwaniem z przeszłością, jak twierdzili Rosjanie. Pokazywał bolesną świadomość braku możliwości, co uderzyło go wśród studentów, których spotkał w czasie pobytu w ZSRR w 1956 roku.

A potem z chłodną precyzją demaskował dwie fundamentalne słabości ZSRR: immanentną niesprawność gospodarki i fermentujące pod cienką skorupą konflikty narodowościowe. Pokazywał karykaturalną chełpliwość Chruszczowa i jego zapowiedzi przegonienia Ameryki, „pogrzebania kapitalizmu”. Brzeziński pisał o stalinizmie w zastoju, o zmarnowanych szansach demokratyzacji i modernizacji, co być może niektórzy na Kremlu sami czuli, ale nie mieli odwagi o tym mówić, a też brakowało im przekonania, że zmiany są konieczne i że są możliwe. Nie szydził, ale to, co pisał, można był odebrać jak szyderstwo.

Zapraszamy do odwiedzenia profilu Lubowskiego w portalu Facebook.

środa, 26 października 2011

Jeszcze za nami zatęsknicie...

Latem 1980 roku Brzezińskiego obudził o trzeciej w nocy jego asystent wojskowy William Odom. Dzwonił z wiadomością, że 220 sowieckich rakiet leci w kierunku Stanów Zjednoczonych. Zbig świadom, że prezydent ma od trzech do siedmiu minut na wydanie rozkazu o kontrataku, polecił Odomowi potwierdzić tę wiadomość i upewnić się, że amerykańskie lotnictwo jest gotowe do startu, zanim obudzi prezydenta. Odom zadzwonił ponownie; tym razem informował, że Sowieci wystrzelili 2200 rakiet, czyli rozpoczęli frontalny zmasowany atak.

W lipcu 2011 roku przy stoliku w greckiej restauracji Zbig tak wspomina to wydarzenie: Nie jestem bohaterem, ale tym razem byłem spokojny. Wiedziałem, że jeśli to prawda, to za pół godziny i ja, i moi najbliżsi, i Waszyngton, i większość Ameryki przestaniemy istnieć. Chciałem być pewien, że będziemy mieć towarzystwo.

Minutę przed obudzeniem prezydenta asystent zakomunikował, że inne systemy alarmowe nie zarejestrowały żadnej aktywności sowieckiej. Brzeziński nie niepokoił nawet żony. Wrócił do łóżka.
Takie były realia zimnej wojny.

Jeszcze za nami zatęsknicie” – powiedział Georgij Arbatow, przez lata doradca sowieckich przywódców, dobry znawca Ameryki, gdy rozpadał się ZSRR. Brzeziński nie tęskni ani za Politbiurem, ani za Układem Warszawskim, ani za sowieckimi dywizjami rozsianymi po całym świecie. Nie tęskni też za KGB, która wprawdzie oficjalnie dokończyła żywota kilka tygodni wcześniej niż ZSRR, ale której aparat ma się znakomicie. Niepokoiła go jednak fala samozadowolenia, poczucie, że, jak mówi, "możemy rozsiąść się w fotelu i napawać nowym imperialnym statusem, który zstąpił na nas 25 grudnia 1991 roku”, kiedy opuszczono czerwoną flagę na Kremlu i Związek Radziecki przeszedł do historii.

Zapraszamy do odwiedzenia profilu Lubowskiego w portalu Facebook.

poniedziałek, 24 października 2011

Anegdoty, plotki, pomówienia #1

W przypadku tak znanej osoby jak Zbigniew Brzeziński jest rzeczą naturalną, że na przestrzeni lat powstało mnóstwo anegdot, plotek czy nawet pomówień. Co ciekawe, wielu Amerykanów ze szczytów władzy czy biznesu wciąż "pamięta" o rzeczach, które nigdy nie miały miejsca... Cóż, widocznie tak jest skonstruowana pamięć ludzka, że fakty nie mogą zetrzeć śladu pozostawionego przez wystarczająco wiele razy powtórzoną nieprawdę...

Watykan, październik 1978 roku. Jan Paweł II uśmiecha się po szelmowsku od ucha do ucha, mówiąc: „Dziękuję, panie profesorze. Rozumiem, że to panu zawdzięczam pracę w Stolicy Piotrowej”. Brzeziński też się śmieje. Karol Wojtyła czyni oczywiście aluzję do kolportowanej przez Moskwę teorii, że wybór Polaka na papieża nie był przypadkiem, że na decyzję kardynalskiego konklawe wpływ miał Waszyngton, upatrując w papieżu-Polaku narzędzia do walki z Sowietami, a historii pomogła Centralna Agencja Wywiadowcza.

Brzeziński wspomina tę rozmowę z odrobiną wzruszenia, ale nie jest w stanie powstrzymać chichotu. Kolejna spiskowa teoria była albo produktem paranoi, albo tylko jedną z wielu prób robienia światu wody z mózgu, choć jak pokazało życie, fakt, że zwierzchnikiem potężnego Kościoła katolickiego na świecie i doradcą prezydenta najpotężniejszego w świecie mocarstwa byli ludzie urodzeni w Polsce, nie pozostał bez znaczenia dla buntu polskich robotników przeciw komunistycznej tyranii.

Kilka miesięcy później Deng Xiaoping, faktyczny lider Chin po śmierci Mao, ledwo się rozpakował w Blair House naprzeciwko Białego Domu, gdy na swą pierwszą kolację w Ameryce rusza do domu państwa Brzezińskich. Do stołu podają dzieci doradcy prezydenta Cartera, menu jest amerykańskie, ale gospodarz na wzmocnienie serwuje rosyjską wódkę, prezent od sowieckiego ambasadora Dobrynina. Komunista-heretyk jest rozbawiony, gdy antykomunista Brzeziński mówi mu, że piją ulubiony trunek komunisty Breżniewa.

Już teraz możesz zadać pytanie Lubowskiemu na temat książki w portalu Wisdio.com - pytanie zostanie przesłane do autora. Zapraszamy do odwiedzenia profilu Lubowskiego w portalu Facebook.

sobota, 22 października 2011

Henry Kissinger a Zbigniew Brzeziński

Dwóch wybitnych polityków. Dwa różne charaktery. Dwie odmienne strategie i dwa spojrzenia na świat. Henry Kissinger i Zbigniew Brzeziński.

W Izra­elu krą­żył dow­cip:
Kis­sin­ger zostaje swa­tem i powiada bied­nemu chłopu, że zna­lazł świetną żonę dla jego syna. „Nigdy nie wtrą­cam się w życie pry­watne syna” – mówi chłop. „Ale dziew­czyna jest córką lorda Rot­szylda” – mówi Kis­sin­ger. „A, w takim razie…” – mówi chłop.
Kis­sin­ger idzie do Rot­szylda i powiada, że zna­lazł ide­al­nego męża dla jego córki. „Ale ona jest za młoda” – pro­te­stuje lord. „Ale chło­pak jest wice­pre­zy­den­tem Banku Świa­to­wego” – ripo­stuje Kis­sin­ger. „A, w takim razie…”.
Kis­sin­ger odwie­dza więc pre­zy­denta Banku Świa­to­wego: „Mam dla cie­bie świet­nego wice­pre­zy­denta”. „Ale my nie potrze­bu­jemy żadnego” – sły­szy. „Ale to jest zięć lorda Rotszylda…”.

Itz­chak Rabin powie­dział kie­dyś: „Kis­sin­ger miał met­ter­ni­chow­ski spo­sób mówie­nia wyłącz­nie pół­prawd. Nie kła­mał. Stra­ciłby wia­ry­god­ność. Nie mówił całej prawdy”. Simon Peres powie­dział Rabi­nowi: „Przy całym należ­nym sza­cunku dla Kis­sin­gera, jest to naj­bar­dziej pokrętny czło­wiek, jakiego spotkałem”.

Hans Mor­gen­thau, któ­rego Kis­sin­ger nazywa swym nauczy­cie­lem i przy­ja­cie­lem, czo­łowy wyznawca „reali­stycz­nego” podej­ścia do poli­tyki zagra­nicz­nej, mówił kie­dyś o stylu Kis­sin­gera: „Henry ma zdu­mie­wa­jący dar prze­ista­cza­nia się w każ­dej sto­licy, do któ­rej przy­bywa, w jej przy­ja­ciela i pro­mo­tora. Taki spo­sób dyplo­ma­cji począt­kowo działa, ale nie­bez­pie­czeń­stwo poja­wia się wów­czas, gdy kraje mają dobre sto­sunki i roz­ma­wiają ze sobą”.

Z sio­dła wiel­kiej poli­tyki wysa­dziła Kis­sin­gera u szczytu sławy porażka pre­zy­denta Forda w batalii z Jimmy’m Car­te­rem. Miej­sce archi­tekta poli­tyki zagra­nicz­nej Ame­ryki zajął inny natu­ra­li­zo­wany Ame­ry­ka­nin, Zbi­gniew Brzeziński.

Media nie oparły się poku­sie ana­lo­gii mię­dzy Kis­sin­ge­rem i Brze­ziń­skim. Kolejny pro­fe­sor (tym razem z Colum­bii) z wyraź­nym akcen­tem (pol­skim) ścią­gnięty do Waszyng­tonu, aby stwo­rzyć glo­balną stra­te­gię dla nowego głów­no­do­wo­dzą­cego. Dwaj imi­granci ze środka Europy. Jeden musiał stam­tąd ucie­kać, drugi nie mógł tam wró­cić. Drogę do nie­zwy­kłej kariery zaczęli w tym samym miej­scu, na Harvar­dzie. Potem poszli innymi ścież­kami, aby tra­fić w to samo miej­sce – do Bia­łego Domu. I tu koń­czą się podo­bień­stwa, a zaczy­nają różnice.

Kis­sin­ger cedzi słowa, jakby ich mozol­nie szu­kał w zaka­mar­kach pamięci, a potem z roz­ko­szą prze­żuwa. Brze­ziń­ski strzela nimi jak z kara­binu maszy­no­wego, dawno zała­do­wa­nego i cze­ka­ją­cego tylko na naci­śnię­cie spu­stu. Jeden owija wszystko mister­nie w bawełnę, drugi wali pro­sto z mostu. Brze­ziń­ski chciał świat zmie­niać, hamo­wać mocar­stwowe aspi­ra­cje Kremla, bo wie­dział że nie mają gra­nic. Spo­ty­kał się z dysy­den­tami, wspie­rał Wolną Europę i Radio Swo­boda. Kis­sin­ger chciał zakle­pać panu­jący porzą­dek, doga­dać się z opo­nen­tem, podzie­lić strefy wpły­wów i nie zaglą­dać sobie nawza­jem pod koł­drę. Roz­ma­wiać tylko z tymi, co się liczą. Nie tra­cić czasu na słab­szych. Dla­tego nie zna­lazł go dla Alek­san­dra Soł­że­ni­cyna, co wypo­mi­nał mu ostro Ronald Reagan.

Wielu opa­dła szczęka, gdy w listo­pa­dzie 2002 roku pre­zy­dent Geo­rge W. Bush wybrał Kis­sin­gera na prze­wod­ni­czą­cego nie­za­leż­nej komi­sji Kon­gresu do spraw zba­da­nia nie­do­stat­ków w sys­te­mie bez­pie­czeń­stwa pań­stwa, które umoż­li­wiły atak ter­ro­ry­styczny na Ame­rykę 11 wrze­śnia 2001. Mark Shield, znany komen­ta­tor tele­wi­zyjny, napi­sał wów­czas, że to to tak, jakby księ­ciu Dra­kuli powie­rzyć nad­zór nad ban­kiem krwi.

W 2002 roku Chri­sto­pher Hit­chens opu­bli­ko­wał książkę pod tytu­łem „The Trial of Henry Kis­sin­ger” (Pro­ces Henry Kis­sin­gera) z tezą, że Kis­sin­ger to zbrod­niarz wojenny i gdyby nie to, że był sze­fem ame­ry­kań­skiej dyplo­ma­cji i gdyby nie jego świetne konek­sje, podzie­liłby los Slo­bo­dana Milo­se­vica i tra­fił przed try­bu­nał w Hadze. Hit­chens przy­po­mina nie tylko Chile, Laos, Kam­bo­dżę, Wiet­nam, ale także krwawą inwa­zję Wschod­niego Timoru doko­naną w 1975 roku przez Indo­ne­zję za wyraź­nym przy­zwo­le­niem Kis­sin­gera (i pre­zy­denta Forda).

Jedno jest pewne: o duecie Nixon-Kissinger (nie tylko z racji afery Watergate) wiemy bardzo dużo. O zasługach Cartera i Zbigniewa Brzezińskiego wiemy niewiele.

piątek, 21 października 2011

Zestrzelić samoloty Izraela?

Zbigniew Brzeziński jest politykiem kontrowersyjnym. Wiele razy zaskakiwał swoimi wypowiedziami. Nie inaczej było w czasie, kiedy USA rozważały atak na Iran.

Neokonserwatyści mówili i pisali, że tak długo jak nie zniknie zagrożenie nuklearne Izraela ze strony Iranu, tak długo trzeba się liczyć z możliwością izraelskiego ataku na Iran. John Bolton, w administracji G.W. Busha zastępca sekretarza stanu, a potem ambasador przy ONZ ubolewał, że Izrael nie podjął takiej akcji przed końcem kadencji republikańskiego prezydenta, ponieważ Barack Obama jest przeciwny atakowi i mniej przyjazny twardej polityce Tel Awiwu.

We wrześniu 2009 roku, w wywiadzie dla the Daily Beast, popularnego portalu internetowego, Brzeziński sugerował, że prezydent Obama powinien uprzedzić Izrael o reakcji USA na taką ewentualność.
- Nie jesteśmy w końcu bezradnymi małymi dziećmi – powiedział. Muszą przelecieć nad kontrolowaną przez nas przestrzenią powietrzną Iraku. Czy będziemy siedzieć i przypatrywać się temu? Musimy być poważni, gdy idzie o pozbawienie ich tego prawa. Odmowa nie kończy się na retoryce. Jeśli przelatują, to musimy wzbić się w powietrze i stawić im czoła. Mają do wyboru: zawrócić albo nie. Nikt tego sobie nie życzy, ale to mogłoby być lustrzane odbicie sytuacji z „Liberty” [USS Liberty, okręt amerykańskiej marynarki zaatakowany przez pomyłkę przez lotnictwo Izraela w trakcie Wojny Sześciodniowej 1967 roku - przyp. moje].

Innymi słowy, Brzeziński rozważał zestrzelenie izraelskich samolotów przez lotnictwo USA - trudno było interpretować to inaczej...

Już teraz możesz zadać pytanie Lubowskiemu na temat książki w portalu Wisdio.com - pytanie zostanie przesłane do autora. Zapraszamy do odwiedzenia profilu Lubowskiego w portalu Facebook.